Rozbitkowie

Hanna Karolak

publikacja 23.03.2012 07:37

W wigilijny wieczór dwoje obcych ludzi może dać sobie coś, czego odmówili im najbliżsi.

Na deskach warszawskiego Teatru Studio Na deskach warszawskiego Teatru Studio
Rozmowa pary samotnych ludzi obraca się wokół straconych nadziei
Krzysztof Bieliński/GN

Słowo „najbliżsi” brzmi zresztą w tym wypadku jak szyder­stwo. Szansa może się pojawić pod jednym warunkiem: że ci ludzie będą w stanie otworzyć się na siebie. Wbrew wszystkiemu. Bo o czym jest właściwie sztuka Petera Turriniego „Józef i Maria” wystawio­na w Teatrze Studio? O przełamaniu barier między jednym a drugim odrzuconym człowiekiem, o próbie odzyskania wiary. W co? W to, że ktoś w tej otaczającej nas fali egoizmu i obojętności zechce nas wysłuchać, zrozumieć, może nawet pokochać spóźnioną miłością.

Więc jak to jest z tym Turrinim? Znany ze skandali austriacki pisarz, którego sztuki obrażały wszystko i wszystkich, i którego najchętniej wielu rodaków skazałoby na banicję, pisze tekst nieomal poetycki. Fabuła jest niezwykle prosta. Dwoje starych ludzi spędza wigilijną noc w pustym supermarkecie. Ona jest sprzątaczką, on ochroniarzem. Klienci objuczeni kolorowymi paczkami poszli już daw­no do domu, wygasły światła, ucichły reklamy. Józef i Maria próbują zrazu ukryć pustkę swej egzystencji. Maria utrzymuje, że ktoś na nią w to rodzin­ne święto czeka. Pokazuje Józefowi prezenty, które kupiła synowi, sy­nowej i wnukowi – prezenty, które jeśli nawet miałaby szansę wręczyć, nie zdołałyby przełamać niechęci do niemile widzianej w domu syna teściowej.

Stara kobieta, jak długo może, zachowuje pozory. Ale szybko poja­wia się potrzeba odsłonięcia prawdy. Zaczyna płynąć opowieść o nieuda­nym życiu, gorzkich doświadcze­niach, upokarzających związkach, zawiedzionych marzeniach. Jest nareszcie ktoś, kto chce jej wysłuchać, ktoś, kto podobnie jak ona, rozgory­czony swoim życiem, przerwie tamę milczenia. Różni ich prawie wszystko. On: od zawsze samotny, wychowanek domu dziecka, zaprzedany ideologii komunistycznej, której ciągle ideali­stycznie ufa. Człowiek, który nigdy nie doznał ciepła rodzinnego życia, ma za sobą wyrok śmierci, zamienio­ny na szpital psychiatryczny. Ona: niegdyś pełna młodzieńczych pla­nów, opowiada o pracy w Variètès, gdy jeszcze wierzyła, że uda jej się zrobić karierę tancerki.

W tych wspomnieniach, w miej­sce sprzątaczki w zgrzebnym far­tuchu, pojawia się pełna seksapilu diva, w której trudno doszukać się bitej i poniżanej przez lata żony. W poplątanych, dramatycznych zwierzeniach oboje odnajdują krzepiącą wspólnotę, pozwalającą im uwierzyć, że jeszcze wszystko jest możliwe. Gdy wystrojeni w ścią­gnięte z witryn kiczowate, świątecz­ne girlandy, zaczynają rozbrajająco nieporadnie tańczyć tango, bije z nich szczęście i nadzieja. Sztuka nie jest pozbawiona specyficznego humoru, na który widzowie reagują znakomicie. Bo też kreacje Ireny Jun w roli Marii i Stanisława Brudnego w roli Józefa to prawdziwy koncert gry pod batutą reżyserską Grzegorza Wiśniewskiego.

Jeśli nawet niektó­rzy określają twórczość Turriniego dramaturgią szoku, to tym razem ten szok przynosi oczyszczenie.