Przejście na drugą stronę

Jarosław Gracka

publikacja 23.04.2012 07:19

The Beatles to bez wątpienia największy zespół w historii muzyki rockowej. To oni tak naprawdę rozpoczęli ten boom. Wiem, wcześniej był Elvis, byli Little Richard, Buddy Holly, Chuck Berry i inni, ale jednak od Beatlesów rozpoczęła się nowa era muzyki rockowej, która trwa do dziś.

Abbey Road Wydawca: EMI Music Abbey Road
Okładka płyty grupy The Beatles z 1969 roku

Nie byłoby to możliwe, bez ewolucji. Od prostych, acz świetnych, wpadających w ucho piosenek, które wypełniły pierwsze płyty, poprzez pewne modyfikacje stylu (płyta Help, czy Rubber Soul), po styl już całkowicie dojrzały (przełomowa Revolver i legendarna, nie mająca sobie równych w swoim czasie Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band), który jednakże ciągle ewoluował (szczytem tych eksperymentów był podwójny album The Beatles zwany białym).

Niemniej w pewnym momencie nastąpiło u nich zmęczenie. Sobą przede wszystkim, ale i drogą obraną. Odtrutką na jedno i drugie miał być nowy album Get Back, który miał przynieść w pewnym sensie powrót do korzeni, niemniej szybko okazało się, że nic z tego. Zespół już był na skraju rozpadu i tego już nie dało się odwrócić. Niemniej zarzuciwszy prace nad niemal gotowym Get Back w 1969 roku zebrali się jeszcze raz – na pożegnalną sesję, na której nagrano zupełnie nowe utwory – dzieło dostało nazwę Abbey Road i – nie tylko moim zdaniem – stanowi szczytowe osiągnięcie The Beatles w całej ich karierze. Po prostu postanowili pożegnać się w najlepszym możliwym stylu, który dopracowali do szczytów perfekcji.

Płyta rozpoczyna się Come Together – kompozycją Johna Lennona, która bez wątpienia należy do jego klasycznych dokonań. Niemal funkowy feeling i rockowy zaśpiew w refrenie połączone tu są z hołdem dla klasyki – zwrotki nawiązywały bowiem do You Can’t Catch Me Chucka Berry’ego. Swoją drogą – szef wytwórni Roulette Records – właściciel praw autorskich do Berry’ego Morris Levy uznał, iż należą mu się tantiemy za te nawiązania. Panowie dogadali się w bardzo uczciwy i pożyteczny sposób. Otóż Lennon w 1975 nagrał album Rock’n’Roll  z własnymi wersjami piosenek swoich mistrzów z młodości. Dzięki temu Levy wyszedł na swoje, a publiczność uzyskała świetną muzykę. Widać da się i tak, nie trzeba od razu ciągać się po sądach. No, ale zagalopowałem się w dygresji.

sgtelzilcho The Beatles - Abbey Road Medley (Full) Conventional Stereo Mix

Something George’a Harrisona, to jedna z życiowych kompozycji tego utalentowanego gitarzysty i kompozytora, będącego zawsze w cieniu McCartneya i Lennona. A przecież w przeszłości tworzył piękne utwory (choćby While My Guitar Gently Weeps), a także był głównym eksperymentatorem, jeśli chodzi o brzmienia instrumentów niekoniecznie rockowych (zwłaszcza indyjskich). Piękna ballada o miłości, pełna liryzmu i pięknych partii gitar, których podrobić się nie da.

Z wiecznie trzeciego Harrisona zakpił nieco los, w postaci Franka Sinatry, który miał powiedzieć, że to najpiękniejsza kompozycja… Lennona i McCartneya (oni zawsze firmowali razem swoje kompozycje, które pod koniec już komponowali osobna). Cóż… święty by się zdenerwował.

Następnie do głosu dochodzi najzdolniejszy z Beatlesów – Paul McCartney. W ironicznym, żartobliwym Maxwell’s Silver Hammer i pełną żaru miłosną Oh! Darling – z niesamowitą, bardzo emocjonalną interpretacją wokalną. Podczas tej sesji całej czwórce dopisywała wena. Nawet komponującemu od wielkiego dzwona perkusiście Ringo Starrowi, który swoim nazwiskiem firmuje ciepły, pełen dla ucha dźwięku Octopus’s Garden.

Dawną stronę A kończy długa, intensywna niemal hard-rockowa (choć wyrastająca z bluesa) I Want You (She’s so Heavy). Prosty tekst wyrażający pożądanie ukochanej osoby koresponduje z wyrazistym, rasowym riffem.

Strona B (teraz to po prostu utwór nr 8, ale jednak dawny podział miał swoje uzasadnienie) zaczyna się kolejną piękną kompozycją Harrisona. W części akustyczna, delikatna i optymistyczna Here Comes the Sun jakoś chodzi człowiekowi zawsze po głowie, kiedy zima ustępuje, a na dworze pięknie rozkwita wiosna. Melodycznie jest to naprawdę majstersztyk. Because Lennona ma już nieco inny wymiar. Poważniejszy. Jest to bowiem przerobiona Sonata księżycowa Beethovena. Tekstowo stanowi jakby rozszerzenie I Want You będąc peanem na cześć miłości. Ale… to wszystko i tak tylko preludium przed najważniejszą częścią płyty.

Ostatnie osiem (albo i dziewięć – o tym dalej) utworów to jakby połączona jedno suita pomysłu Paula McCartneya, który zresztą lwią jej część skomponował. Jego dziełem jest już jej otwarcie You Never Give Me Your Money – w czterech minutach Paul zawarł tu wiele różnych, acz logicznie ze sobą splatających się wątków – od ballady fortepianowej, poprzez pełen rockowego żaru refren, aż po… dziecięcą wyliczankę.

Sun King to dzieło głównie Lennona śpiewane w harmonii z McCartneyem i Harrisonem. Oniryczne, w klimacie morskim  z żartobliwą wstawką z wyrazów w językach włoskim, hiszpańskim i francuskim. Lennon jeszcze dochodzi do głosu w dwóch krótkich, surrealistycznych i ironicznych miniaturach – powolnym Mean Mr. Mustard i szybkim Polythene Pam. Potem już jednak McCartney nie ustępuje pola.

She Came In Through the Bathroom Window opowiada o pewnej nachalnej fance i stanowi jeden z tych mocnych, rockowych kompozycji, jakich wiele w dorobku Paula (nie wiem czemu, ale utarło się, że te mocne rzeczy to tylko Lennon pisał – dlatego nawet on w sprawie Charlesa Mansona został wywołany do sądu w kategorii świadka, który miał udowodnić, że w Helter Skelter z „białego albumu” nie ma nawoływania do tych wszystkich zbrodni, które Manson popełnił. Lennon zgodnie z prawdą odpowiedział, że to akurat utwór Paula – wszystkich jednak tropicieli sensacji uspokajam – nie ma tam takich przesłań, a Manson był zbrodniczym szaleńcem). Zaś Golden Slumbers to uspokajająca kołysanka, która jednak jest tylko momentem wytchnienia przez finałowymi kompozycjami.

Carry That Weight – niespodziewanie z profetycznym tekstem – to refren śpiewany przez cały zespół, nadający się na stadiony, ale i – co przypomina o tym, że mamy do czynienia z pewną całością – wraca motyw z You Never Give Me Your Money – po niej czas na wielki finał – The End. Po świetnych solówkach (w tym i solówka perkusyjna – Ringo choć perkusistą był wybornym unikał grania solo, nie lubił się bowiem popisywać) nadchodzi uspokojenie i pamiętne słowa… na końcu miłość, którą otrzymasz jest równa miłości, którą dawałeś. I tu następuje koniec… No nie całkiem... Po kilkunastosekundowej przerwie mamy króciutką Her Majesty, którą miała nie wejść na płytę, ale jakoś realizatorzy chcieli ją zachować. Coś jakby pierwowzór późniejszych ukrytych kompozycji. Jest to żart Paula na temat królowej (bynajmniej nie chamski).

Muzyka się kończy, ale warto napisać coś jeszcze. Płyta posiada słynną okładkę, na której Beatlesi w różnych strojach przechodzą przez Abbey Road – na której to ulicy „tytułowej” znajdowały się słynne studia nagraniowe, z których wielka czwórka korzystała. Okładka ta była wodą na młyn „spiskologów”, którzy twierdzą do dziś, a wtedy daliby się za to pociąć, że Paul McCartney nie żyje: przez ulicę najpierw idzie ubrany na biało Lennon – niby ksiądz, potem Ringo w garniturze – facet z zakładu pogrzebowego, Paul idzie boso – jak trup w niektórych kulturach, dodatkowo trzyma w PRAWEJ ręce papierosa – a był przecież leworęczny. Na końcu idzie Harrison w dresie – niby grabarz. Aaaa – a na volkswagenie „garbusie” – po angielsku „beetle” jest rejestracja 28 IF – czyli jakby żył miałby 28 lat i jeszcze LWP – rzekomo Linda Weeps Paul (Linda – narzeczona, potem żona Paula, swoją drogą to ona zmarła przedwcześnie, choć już w latach dziewięćdziesiątych).

Naciągane – i to bardzo (a spiskolodzy potrafią swoją teorię wywieść już od płyty Rubber Soul!), tak samo jak naciągane są wszelkie tezy, o tym jakie to zaszyfrowane przesłania są w każdym utworze rockowym. Można się z tego pośmiać, ale brać poważnie inteligentnemu człowiekowi po prostu nie przystoi.

Beatlesi przeszli na drugą stronę ulicy. Za nią były już udane kariery solowe – dotyczy to całej czwórki. Ale… to nie koniec. Abbey Road nie okazało się ostatnią płytą czwórki. Nie mówię tu oczywiście o składankach licznych (lepszych i gorszych), tudzież różnych nagraniach koncertowych, archiwalnych itd. (również lepszych i gorszych).

Zespół już w zasadzie istniał, ale postanowili zrobić coś z nieszczęsną Get Back. Nagrania więc poprawiono pod okiem tyleż genialnego, co szalonego Phila Spectora (nadworny producent Beatlesów – George Martin – nie chciał bowiem w tym uczestniczyć) i wypuszczono niedługo potem pod tytułem Let it Be. Dobrze się stało, bowiem płyta ta ma kilka wartościowych, czy nawet genialnych, kompozycji, acz o wielkość Abbey Road jako całość nawet się nie ociera. Zaś Abbey Road stanowi najgodniejsze pożegnanie z możliwych.