Konspiracja

Musab Hasan Jusuf

publikacja 01.06.2012 08:47

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".

Konspiracja Wydawnictwo Aetos

Rozdział 17

Konspiracja. 2000−2001

Fakty, które zamierzam ujawnić, znane były dotąd tylko w wąskim kręgu oficerów izraelskiego wywiadu. Przekazuję te informacje w nadziei, że rzucą nowe światło na kilka ważnych wydarzeń, które do tej pory okryte były mgłą tajemnicy.

W dniu, w którym postanowiłem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby powstrzymać szaleństwo wojny, zacząłem gromadzić informacje o planach Marwana Barghutiego i przywódców Hamasu. Informacje te przekazywałem agentom Szin Bet, którzy starali się za wszelką cenę udaremnić działania tych ludzi.

W Szin Bet nadano mi pseudonim „Zielony Książę”: „zielony” w nawiązaniu do barwy flagi Hamasu, a „książę” – do pozycji mego ojca, jednego z „królów” Hamasu. W wieku dwudziestu dwóch lat zostałem jednym z najcenniejszych współpracowników Szin Bet – byłem jedynym agentem ulokowanym w Hamasie, który miał styczność z militarnym i politycznym skrzydłem tego ugrupowania i który mógł infiltrować pozostałe frakcje palestyńskie.

Nie niosłem jednak tej odpowiedzialności sam. Byłem przekonany, że Bóg nie bez powodu umieścił mnie w samym sercu Hamasu, wśród przywódców palestyńskich, na spotkaniach u Jasira Arafata i w izraelskiej służbie bezpieczeństwa. Zająłem wyjątkową pozycję umożliwiającą wykonanie ważnego zadania i czułem wsparcie Opatrzności.

Starałem się wniknąć głęboko w przyczyny konfliktu, zrozumieć istotę wydarzeń. Przypominałem sobie lata pierwszej intifady, gdy wokół szalała przemoc. Cmentarz, na którym w dzieciństwie grałem w piłkę, do ostatniego miejsca wypełnił się grobami. Jako młodociany uczestnik pierwszego powstania rzucałem kamieniami i łamałem godzinę policyjną. Nie rozumiałem jednak, dlaczego mój naród sięgnął po przemoc. Teraz chciałem wiedzieć, dlaczego znowu do tego wracamy. Chciałem zrozumieć.

Z punktu widzenia Jasira Arafata w powstaniu chodziło o politykę, pieniądze i utrzymanie się przy władzy. Arafat był arcymistrzem manipulacji, który potrafił świetnie pociągać za sznurki palestyńskich marionetek. Przed kamerami potępiał Hamas za ataki na cywilów na terytorium Izraela. Deklarował, że Hamas nie reprezentuje Autonomii ani narodu palestyńskiego. Ale nie interweniował. Cieszył się, że Hamas odwala za niego czarną robotę i skupia na sobie gniew społeczności międzynarodowej. Arafat był szczwanym lisem – wiedział, że bez pomocy władz Autonomii Izrael nie zdoła powstrzymać ataków. A im więcej ataków, tym szybciej Izraelczycy wrócą do stołu negocjacyjnego.

W tym czasie na scenie pojawiło się nowe ugrupowanie – Brygady Męczenników Al-Aksa – które za główny cel obrało sobie żołnierzy i osadników izraelskich. Nikt nie miał pojęcia, kim są ludzie należący do Brygad ani skąd się wzięli. Frakcja miała charakter religijny, ale członkowie Hamasu i Islamskiego Dżihadu nic o niej nie wiedzieli. Najwyraźniej Brygady nie były też nacjonalistycznym odłamem powiązanym z władzami Autonomii czy z Fatah.

W Szin Bet także zachodzono w głowę, kto kryje się za tą organizacją. Raz lub dwa razy w tygodniu Brygady przeprowadzały precyzyjnie zaplanowane ataki na samochody lub autobusy osadników. Nawet dobrze uzbrojeni żołnierze izraelscy nie mogli sobie poradzić z tymi bojownikami.

Któregoś dnia zadzwonił Loai.

– Mamy doniesienie, że jakieś niezidentyfikowane osoby odwiedziły Mahira Udę. Chcemy, żebyś się dowiedział, kim są ci ludzie i co ich łączy z Mahirem. Tylko tobie możemy powierzyć tę sprawę.

Mahir Uda był jednym z najwyższych przywódców Hamasu, więc Szin Bet bardzo chciała go dopaść. Stał na czele wewnętrznej formacji ochronnej Hamasu w systemie więziennym i odpowiadał za większość tortur, które odbywały się w więzieniach. Podejrzewałem, że to on kieruje zamachami samobójczymi. Uda świetnie się maskował i trudno było znaleźć przeciwko niemu dowody, które dałyby podstawę do aresztowania.

Wieczorem wybrałem się do centrum Ram Allah. Był Ramadan, ulice opustoszały. Właśnie zaszło słońce i wszyscy zasiadali do posiłku kończącego całodzienny post. Wjechałem na parking przy budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Mahira Udy. Choć nie przeszkolono mnie do tego typu operacji, znałem podstawy. Na filmach dwóch facetów siedzi w samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie ulicy i prowadzi obserwację przy użyciu wymyślnych kamer i zaawansowanych urządzeń szpiegowskich. Szin Bet dysponowała wprawdzie wysokiej klasy sprzętem, jednak w tej misji miałem do dyspozycji jedynie swój własny samochód i bystry wzrok. Obserwowałem budynek, zwracając uwagę na to, kto wchodzi i wychodzi.

Po półgodzinie z dwupiętrowego budynku wyszło kilku uzbrojonych mężczyzn, którzy wsiedli do nowego zielonego chevroleta na izraelskich tablicach rejestracyjnych. Coś tu nie pasowało. Po pierwsze, członkowie Hamasu – szczególnie ci ze skrzydła militarnego – nigdy nie nosili publicznie broni. Po drugie, ludzie pokroju Mahira Udy nie spotykali się z uzbrojonymi bojownikami.

Włączyłem silnik, przepuściłem kilka samochodów i ruszyłem za nimi. Przez chwilę jechałem za zielonym chevroletem główną ulicą w kierunku Betanii, gdzie mieszkali moi rodzice. Potem ich zgubiłem.

Byłem zły na siebie i na Szin Bet. W filmach takie sceny wyglądają inaczej. Tymczasem tutaj wszystko działo się naprawdę, a w prawdziwym życiu za szpiegowanie można zginąć. Jeśli miałem śledzić uzbrojonych mężczyzn, zwłaszcza w nocy, powinienem otrzymać jakieś wsparcie. To była robota dla kilku osób, a nie zabawa w pojedynkę. Zawsze myślałem, że przy takiej operacji prowadzi się obserwację z powietrza i inwigilację satelitarną z użyciem nowoczesnego sprzętu. W tym przypadku liczyłem tylko na siebie. Mogło mi się poszczęścić – ale mogłem też dostać kulkę w łeb. Na razie nic nie wskórałem. Zawróciłem do domu z uczuciem, jakbym właśnie zaprzepaścił milionowy interes.

Nazajutrz postanowiłem, że odszukam tamten samochód. Kręciłem się po ulicach przez kilka godzin – bez skutku. Zrezygnowany podjechałem do myjni, gdzie moim oczom ukazał się. . . ten sam zielony chevrolet. Przy samochodzie stali ci sami mężczyźni. Mieli broń.

Łut szczęścia czy ingerencja Opatrzności?

W świetle dziennym mogłem im się znacznie lepiej przyjrzeć, znajdowali się też bliżej niż poprzedniego wieczoru. Eleganckie garnitury i karabiny AK47 i M16 wskazywały, że są członkami elitarnej Jednostki 17 przeznaczonej do zadań specjalnych. Właśnie ta formacja chroniła Arafata przed stale powiększającym się gronem rywali i uzurpatorów.

Coś mi tutaj nie grało. Czy na pewno byli to ci sami mężczyźni, których widziałem pod domem Mahira Udy? Co on by robił w towarzystwie uzbrojonych żołnierzy? Nic go przecież nie łączyło z Arafatem. Chyba że. . . To wszystko nie miało sensu.

Gdy odjechali, spytałem właściciela myjni, kim są ci ludzie. Wiedział, że jestem synem Hasana Jusufa, więc nie zaskoczyłem go tym pytaniem. Potwierdził, że są z „siedemnastki”. Dodał, że mieszkają w Betanii. Teraz już zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi. Dlaczego ochroniarze Arafata mieszkają kilka minut od domu moich rodziców?

Podjechałem pod adres wskazany przez właściciela myjni i znalazłem chevroleta zaparkowanego przed domem. Popędziłem do siedziby Szin Bet i poinformowałem Loai o swoim odkryciu. Słuchał uważnie, ale jego przełożony nie chciał przyjąć tego do wiadomości.

– To nie ma sensu – stwierdził. – Dlaczego ludzie Arafata mieliby stacjonować poza jego kwaterą? Coś musiało ci się pomylić.

– Nic mi się nie pomyliło! – odburknąłem. Poszczególne elementy tej układanki faktycznie do siebie nie pasowały i irytowało mnie, że nie umiem tego wyjaśnić. A teraz ktoś mi jeszcze próbował wmówić, że wszystko mi się przywidziało.

– Zdaję sobie sprawę, że to nie ma sensu. Ale nie obchodzi mnie, co na ten temat myślicie. Wiem, co widziałem.

Oficer oburzył się na mnie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Loai kazał mi się uspokoić i opowiedzieć wszystko jeszcze raz od początku, ze szczegółami. Okazało się, że chevrolet nie pasuje do informacji, które mieli na temat Brygad. To był kradziony izraelski samochód – takimi autami jeździli wprawdzie działacze Autonomii, ale nie potrafiliśmy określić, jaki to ma związek z nową frakcją.

– Jesteś pewien, że to był zielony chevrolet? – zapytał. – Nie widziałeś przypadkiem bmw?

Na wszelki wypadek wróciłem pod tamten adres, żeby się upewnić. Zielony chevrolet nadal stał zaparkowany w tym samym miejscu. Obok zauważyłem jednak inny samochód, przykryty białą plandeką. Ostrożnie zakradłem się bliżej i zajrzałem pod przykrycie – to było srebrne bmw, model z 1982 roku.

– Świetnie, mamy ich! – wykrzyknął Loai, kiedy zadzwoniłem, żeby mu o tym powiedzieć.

– O czym ty mówisz?

– To ochroniarze Arafata!

– Coś takiego! A myślałem już, że wszystko mi się pokręciło – stwierdziłem sarkastycznie.

– Nie, miałeś całkowitą rację. To bmw przewijało się we wszystkich strzelaninach na Zachodnim Brzegu w ciągu ostatnich paru miesięcy.

Okazało się, że moja informacja była przełomowa – wskazywała, że Brygady Męczenników Al-Aksa to nikt inny, tylko osobista ochrona Arafata. Arafat finansował tę działalność z pieniędzy pochodzących z kieszeni amerykańskich podatników i ofiarodawców z całego świata. Odkrycie tego powiązania przyczyniło się do powstrzymania straszliwego łańcucha zamachów bombowych, w których ginęli niewinni cywile. Dowód, który dostarczyłem Szin Bet, został później użyty przeciwko Arafatowi przed Radą Bezpieczeństwa ONZ.

Teraz musieliśmy wyłapać członków nowej komórki – odciąć wężowi głowę, jak mawiali Izraelczycy. Ustaliliśmy, że najbardziej niebezpiecznymi osobami w Brygadach są Ahmad Ghandur, ich główny przywódca, oraz Muhanad Abu Halawa, jeden z jego asystentów. Mieli już na koncie śmierć kilkunastu ludzi. Wydawało się, że wyeliminowanie ich z gry będzie dość łatwe. Znaliśmy ich tożsamość i miejsce zamieszkania, a co najważniejsze – oni nie zdawali sobie sprawy, że to wszystko wiemy.

Żołnierze Sił Obronnych Izraela wypuścili zdalnie sterowany model latający, który krążył nad osiedlem i zbierał informacje. Jednak dwa dni później Brygady przypuściły kolejny atak na terenie Izraela i Izraelczycy zdecydowali się na przeprowadzenie akcji odwetowej. Ciężki czołg bojowy Merkawa wystrzelił dwadzieścia pocisków w kierunku obserwowanego budynku. Niestety nikt nie zadał sobie trudu, by wcześniej sprawdzić urządzenie monitorujące i potwierdzić, że bojownicy są w domu. Nie było ich.

Co gorsza, teraz wiedzieli już, że wpadliśmy na ich trop. Nic dziwnego, że schronili się w kwaterze głównej Arafata. Ze względów politycznych nie mogliśmy tam tak po prostu wkroczyć. Teraz ataki Brygad stały się jeszcze częstsze i groźniejsze.

Ahmad Ghandur jako przywódca figurował na pierwszym miejscu listy poszukiwanych. Gdy przeniósł się do kwatery Arafata, wydawało się, że nigdy go nie dopadniemy. I rzeczywiście, nie dopadliśmy. Jak się okazało, sam wymierzył sobie sprawiedliwość.

Któregoś dnia, przechodząc obok starego cmentarza w Al-Birze, natknąłem się na pogrzeb wojskowy.

– Kto zginął? – spytałem z ciekawości.

– Ktoś z północy – odparł jakiś człowiek. – Wątpię, żebyś go znał.

– Jak się nazywał?

– Ahmad Ghandur.

Próbując opanować emocje, zapytałem na pozór od niechcenia:

– Co mu się stało? Chyba już gdzieś słyszałem to nazwisko.

– Nie wiedział, że jego pistolet jest naładowany, i strzelił sobie w głowę. Podobno jego mózg przykleił się do sufitu.

Zadzwoniłem do Loai.

– Pożegnaj się z Ahmadem Ghandurem, bo już nie żyje.

– Zabiłeś go?

– A dałeś mi broń? Nie, nie zabiłem go. Sam to zrobił. Już po nim.

Loai nie mógł uwierzyć.

– Zapewniam cię, że gość nie żyje. Właśnie jestem na jego pogrzebie.

(…)

Może moje życie nie było jeszcze wystarczająco skomplikowane, a może wydało mi się to wtedy dobrym pomysłem, w każdym razie w tym samym miesiącu rozpocząłem pracę w Amerykańskiej Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego USAID, w dziale pozyskiwania funduszy dla programu „Woda i instalacje sanitarne dla wsi”. Za tą biurokratyczną nomenklaturą krył się bardzo ważny i pożyteczny projekt. Ponieważ nie miałem dyplomu ukończenia studiów, zacząłem jako recepcjonista.

Jeden z chrześcijańskich znajomych z grupy biblijnej przedstawił mnie pewnemu amerykańskiemu dyrektorowi, który od razu mnie polubił i zaoferował tę pracę. Loai uznał, że będzie to świetna przykrywka dla mojej działalności. Otrzymałem identyfikator z pieczątką ambasady USA, który upoważniał mnie do swobodnego podróżowania między Izraelem a Palestyną. Poza tym posiadając dobrą pracę, nie musiałem obawiać się podejrzliwych pytań, skąd mam na wszystko pieniądze.

Ojciec bardzo pozytywnie podchodził do tego projektu i był wdzięczny Amerykanom za to, że doprowadzają wodę pitną i budują instalacje sanitarne na terenach wiejskich. Nie zapominał jednak, że to właśnie Amerykanie dostarczają Izraelowi broń, od której giną Palestyńczycy. Takie ambiwalentne uczucia wobec USA żywiła większość Arabów.

Cieszyłem się, że mogę uczestniczyć w największym projekcie w regionie finansowanym ze środków amerykańskich. Media zawsze chętnie podejmują temat niepodległości, odszkodowań czy podziału ziemi. Ale na Bliskim Wschodzie woda jest znacznie ważniejsza od ziemi. Ludzie walczyli o wodę już od czasów Abrahama, gdy jego słudzy kłócili się z pasterzami jego bratanka, Lota, o dostęp do studni. Głównym źródłem zaopatrzenia w wodę dla Izraela i Terytoriów Okupowanych jest Jezioro Galilejskie, zwane także Jeziorem Genezaret lub Jeziorem Tyberiadzkim. Jest to najniżej położony zbiornik słodkowodny na ziemi.

W biblijnej Ziemi Obiecanej woda zawsze stanowiła złożony problem. Jeśli chodzi o współczesny Izrael, sytuacja zmieniała się wraz z przesuwającymi się granicami państwa. Na przykład jednym ze skutków wojny sześciodniowej z 1967 roku było zajęcie przez Izrael Wzgórz Golan, które poprzednio należały do Syrii. Tym samym Izraelczycy przejęli kontrolę nad całym Jeziorem Galilejskim, nad rzeką Jordan oraz nad wszystkimi źródłami i strumieniami przepływającymi przez Jezioro Galilejskie. Łamiąc prawo międzynarodowe, Izrael przekierował wodę Jordanu z Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy do tak zwanego Narodowego Systemu Wodnego. System ten zapewnia izraelskim obywatelom i osadnikom dostęp do wody, która w ponad trzech czwartych pochodzi z warstw wodonośnych Zachodniego Brzegu. To tłumaczy, dlaczego Stany Zjednoczone wydały do tej pory setki milionów dolarów na kopanie studni i tworzenie niezależnych źródeł wody dla mojego narodu.

Zatrudnienie w USAID było dla mnie czymś więcej niż tylko przykrywką. Zaprzyjaźniłem się z ludźmi, z którymi tam pracowałem. Czułem, że jest w tym wszystkim Boży palec. USAID z zasady nie zatrudnia osób aktywnych politycznie, nie mówiąc już o synu człowieka, który prowadzi jedną z największych organizacji terrorystycznych. Z pewnych względów mój szef postanowił mnie jednak zatrzymać. Już wkrótce nadarzyła się okazja, żebym mógł się odwdzięczyć za życzliwe potraktowanie.

Ponieważ trwała intifada, władze amerykańskie pozwalały swoim obywatelom przebywać na terenie Zachodniego Brzegu wyłącznie w ciągu dnia i tylko w godzinach pracy. Wiązało się to jednak z koniecznością przejazdu przez niebezpieczne posterunki. W rzeczywistości byłoby dla Amerykanów bezpieczniej, gdyby mieszkali na Zachodnim Brzegu. Tymczasem każdego dnia zaliczali wiele punktów kontrolnych, pędząc ulicami w amerykańskich dżipach, które na domiar złego oznaczono żółtymi izraelskimi tablicami. A przeciętny Palestyńczyk nie odróżniał tych obcokrajowców, którzy przynosili nam pomoc, od tych, którzy przychodzili zabijać.

Gdy armia izraelska planowała niebezpieczną operację, zawsze ostrzegała pracowników USAID, żeby zdążyli się w porę ewakuować. Ale Szin Bet, jak przystało na tajną służbę, nie wydawała tego rodzaju ostrzeżeń. Na przykład kiedy otrzymywaliśmy informację o jakimś uciekinierze przedzierającym się z Dżeninu do Ram Allah, rozpoczynaliśmy operację bez zapowiedzi.

Ram Allah jest małym miastem. W trakcie operacji antyterrorystycznych oddziały sił bezpieczeństwa nacierały jednocześnie ze wszystkich stron. Ludzie barykadowali ulice, zastawiając je samochodami i ciężarówkami, palili opony. W powietrzu unosił się czarny, duszący dym. Uzbrojeni mężczyźni przebiegali skuleni między kolejnymi kryjówkami, strzelając do każdego, kto wszedł im w drogę. Młodzi chłopcy rzucali kamieniami. Dzieci płakały. Syreny karetek pogotowia zagłuszały krzyk kobiet i odgłosy wystrzałów.

Wkrótce po tym, jak zacząłem pracować dla USAID, Loai powiadomił mnie, że następnego dnia w Ram Allah zjawią się oddziały specjalne. Zadzwoniłem do mojego amerykańskiego kierownika i ostrzegłem go, żeby ani on, ani nikt z jego ludzi nie wybierali się tego dnia do miasta. Powiedziałem, że nie mogę zdradzić, skąd mam te informacje, ale poprosiłem, by mi zaufał. Tak też zrobił. Pewnie założył, że jako syn Hasana Jusufa mam swoje źródła w Hamasie.

Nazajutrz Ram Allah stanęło w ogniu. Po ulicach biegali bojownicy, którzy strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Płonęły samochody, rozbijano witryny sklepów, które następnie plądrowali szabrownicy. Gdy mój szef obejrzał wiadomości, zadzwonił do mnie.

– Musab, bardzo cię proszę, informuj mnie, jeśli tylko dowiesz się, że znów szykuje się coś podobnego.

– Nie ma sprawy – odpowiedziałem. – Pod jednym warunkiem. Nie będzie pan zadawał pytań. Jeśli powiem, żebyście nie przyjeżdżali, po prostu zostańcie w domu.