Dylemat. Gra

Musab Hasan Jusuf

publikacja 04.06.2012 09:41

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".

Dylemat. Gra Wydawnictwo Aetos

Rozdział 20

Dylemat. Lato 2001

9 sierpnia 2001 roku, tuż przed godziną czternastą, dwudziestodwuletni Iz ad-Din Szuhajl al-Masri wysadził się w powietrze w zatłoczonej pizzerii Sbarro u zbiegu ulic Króla Jerzego i Jaffy w Jerozolimie. Al-Masri pochodził z zamożnej rodziny z Zachodniego Brzegu.

W tłum wakacyjnych spacerowiczów wystrzeliło z impetem kilka kilogramów materiału wybuchowego zawierającego gwoździe, śruby i nakrętki. Piętnaście osób zginęło, a sto trzydzieści odniosło obrażenia. To tragiczne wydarzenie, do którego doszło raptem kilka miesięcy po równie krwawym ataku w dyskotece „Delfinarium”, przepełniło czarę goryczy i oburzenia w Izraelu. Niezależnie od tego, która grupa czy frakcja stała za tymi zamachami, należało ją koniecznie zidentyfikować i powstrzymać, aby nie ginęli kolejni niewinni ludzie. W przeciwnym razie w całym regionie mogło dojść do rozkręcenia spirali przemocy na bezprecedensową skalę.

Agenci Szin Bet wielokrotnie analizowali każdy szczegół zamachów w „Delfinarium” i w pizzerii Sbarro, próbując je powiązać z pięcioma ukrywającymi się mężczyznami – Muhammadem Dżamalem an-Natszą, Salihem Talahmą, Ibrahimem Hamidem, Sajjidem asz-Szajchem Kasamem i Hasaninem Rumaną. Jednak nie potrafili znaleźć właściwego tropu.

Kto mógł wyprodukować te bomby? Z pewnością nie byli to studenci chemii czy inżynierii. Każdy taki student był stale obserwowany, wiedzieliśmy, jakie ma stopnie i co zjadł dziś na śniadanie.

Konstruktor tych bomb był ekspertem, najwyraźniej nie należał do żadnej frakcji palestyńskiej i poruszał się poza zasięgiem naszego radaru. Ten człowiek był wyjątkowo groźny i wiedzieliśmy, że musimy go dopaść, zanim wyprodukuje kolejne bomby.

Nie wiedzieliśmy wówczas, że wkrótce po ataku na pizzerię Sbarro ludzie Arafata otrzymali telefon z CIA.

– Wiemy, kto konstruuje bomby – powiedzieli Amerykanie. – Nazywa się Abd Allah Barghuti, mieszka z kuzynem Bilalem Barghutim. Macie tu adres i aresztujcie ich.

W ciągu kilku godzin Abd Allah i Bilal Barghuti znaleźli się w areszcie. Nie żeby władzom Autonomii jakoś specjalnie na tym zależało. Arafat wiedział jednak, że musi zachować pewne pozory, żeby nie pozbawić się pieniędzy i pomocy logistycznej oferowanej przez Waszyngton. Moim zdaniem Arafat wolałby raczej przyznać Barghutiemu medal, a nie wyrok więzienia.

Gdy tylko Abd Allah znalazł się w kwaterze głównej sił prewencji, zjawił się tam kolejny Barghuti – Marwan – żeby go wyciągnąć. Ale władze Autonomii Palestyńskiej nie mogły tak po prostu zwolnić Abd Allaha – CIA im go wystawiła i teraz Amerykanie oczekiwali, że Palestyńczycy się nim zajmą. Tego samego żądał Izrael, który z pewnością podjąłby zdecydowane działania, gdyby władze Autonomii nie dopełniły swoich obowiązków. Dlatego Marwan zaopatrzył Abd Allaha w jedzenie, ubranie i pieniądze. Wystarał się też dla niego o komfortowe warunki aresztu. Abd Allah mógł swobodnie korzystać z eleganckiego gabinetu, palić, pić kawę i ucinać sobie pogawędki z wysoko postawionymi oficerami służby bezpieczeństwa.

Marwan i Abd Allah Barghuti nie byli spokrewnieni, ale łączyły ich wspólne interesy i znajomości. Obaj znali się na przykład z dwudziestotrzyletnim Muhanadem Abu Halawą, asystentem Ahmada Ghandura.

Halawa był dowódcą polowym Fatah i członkiem Jednostki 17. Oddziały elitarne, takie jak „siedemnastka” czy Gwardia Republikańska Saddama Husajna, kojarzą się z dyscypliną, sprawnością i świetnym wyszkoleniem. Halawa nie pasował jednak do tego obrazu. Nie miał żadnego wykształcenia, nie respektował zasad, nikogo się nie słuchał. Był jak spuszczony z łańcucha wściekły pies. Często obnosił się z wielkim karabinem maszynowym, jaki zwykle montuje się na samochodach terenowych. Regularnie rozprowadzał broń wśród ekstremistów i różnych typów spod ciemnej gwiazdy, którzy potem urządzali sobie rajdy po punktach kontrolnych, strzelając tak do żołnierzy, jak i do cywilów.

Kilka miesięcy wcześniej Halawa dał jakiemuś mężczyźnie dwa karabiny AK47 i worek naboi. Wkrótce potem ten człowiek i jego kolega zaczaili się przy drodze wyjazdowej z Jerozolimy i zastrzelili greckiego mnicha prawosławnego Tsibouktsakisa Germanusa – wpakowali w niego trzynaście kul. Halawa nagrodził ich za to większą ilością broni, która miała się przydać w planowanym przez niego ataku na Uniwersytet Hebrajski na Górze Skopus.

Ze zrozumiałych względów rząd izraelski wywierał naciski na Szin Bet, żeby wyeliminować Halawę. Byłem jedynym współpracownikiem Szin Bet, który mógł pomóc w jego zidentyfikowaniu, ponieważ miałem odpowiednie znajomości w Hamasie. Jednak po raz pierwszy w życiu stanąłem przed prawdziwym dylematem moralnym. W głębi duszy nie zgadzałem się na zabicie tego człowieka, bez względu na to, jak bardzo był zły.

Wróciłem do domu i wyjąłem moją Biblię, mocno już sfatygowaną od częstego kartkowania. Przeszukiwałem ją usilnie, ale nie znajdowałem niczego, co usprawiedliwiałoby morderstwo. Jednak nie chciałem też brać na siebie odpowiedzialności za śmierć niewinnych osób, gdybyśmy pozwolili Halawie kontynuować działalność i strzelać do ludzi. Nie widziałem dobrego wyjścia z tej sytuacji.

Nie przestawałem o tym myśleć i modliłem się do Boga, aż w końcu powiedziałem: Przebacz mi, Panie, to, co zamierzam zrobić. Przebacz mi. Ten człowiek nie może pozostać przy życiu.

– Świetnie – powiedział Loai, kiedy go poinformowałem o swojej decyzji. – Zajmiemy się nim. Ty się tylko postaraj, żeby Marwan Barghuti nie znalazł się z nim w jednym samochodzie.

Marwan nie był tylko grubą rybą w Palestynie, był także terrorystą odpowiedzialnym za śmierć wielu Izraelczyków. Oficerowie Szin Bet nienawidzili go, ale nie chcieli, żeby zginął w zamachu i został otoczony kultem męczennika.

4 sierpnia 2001 roku obserwowałem biuro Barghutiego. W pewnym momencie zobaczyłem, że do budynku wchodzi Halawa. Kilka godzin później wyszedł, wsiadł do swojego golfa i odjechał. Skontaktowałem się z Szin Bet i zapewniłem, że jest sam.

Samochód Halawy obserwowali również żołnierze izraelscy z czołgu stacjonującego na pobliskim wzgórzu. Czekali na możliwość oddania czystego strzału, kiedy nie będzie w pobliżu żadnych cywilów. Pierwszy pocisk przeciwpancerny wystrzelili w kierunku przedniej szyby auta, ale Halawa musiał go zauważyć, bo otworzył drzwi i próbował wyskoczyć. Nie zdążył – siła wybuchu wyrzuciła go z auta. Mój samochód, który stał kilkaset metrów dalej, zadrżał od eksplozji. Drugi pocisk chybił i uderzył w ulicę. Golf stanął w płomieniach, Halawa też się palił – ale przeżył. Patrzyłem, jak biegnie przez ulicę, krzycząc z bólu, gdy płomienie ogarniały jego ciało. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.

Co myśmy narobili?

– Zwariowałeś! – oficer Szin Bet wrzasnął mi do ucha przez komórkę. Zauważyli mój samochód w pobliżu miejsca zdarzenia. – Chcesz zginąć? Zwijaj się stamtąd!

Wiedziałem, że nie powinienem zbliżać się do miejsca operacji, ale zależało mi na tym, żeby zobaczyć, co się stanie. Czułem się zobligowany, by śledzić przebieg zamachu, do którego przyłożyłem rękę. Postąpiłem głupio. Gdyby ktoś mnie zauważył, z pewnością zostałbym zdemaskowany. Byłby to zbyt podejrzany zbieg okoliczności, żeby ktokolwiek uwierzył, że nie miałem nic wspólnego z całą akcją.

Tego wieczoru razem z ojcem i Marwanem Barghutim odwiedziliśmy Halawę w szpitalu. Miał tak poparzoną twarz, że nie mogłem na nią patrzeć. Wszystko wskazywało jednak na to, że jakimś cudem przeżyje.

Halawa ukrywał się przez kilka miesięcy. Później krążyła pogłoska, że przypadkowo się postrzelił i niemal wykrwawił na śmierć. Ale nawet wtedy nie wyhamował, dalej zabijał ludzi.

(…)

Rozdział 21

Gra. Lato 2001–wiosna 2002

 

27 sierpnia 2001 roku izraelski helikopter wystrzelił dwie rakiety w okno gabinetu Abu Ali Mustafy, sekretarza generalnego Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. Jedna z rakiet trafiła bezpośrednio w Mustafę, gdy siedział przy biurku. W pogrzebie, który odbył się następnego dnia, rodzinie zmarłego towarzyszyło ponad pięćdziesiąt tysięcy oburzonych Palestyńczyków. Mustafa sprzeciwiał się procesowi pokojowemu i Porozumieniom z Oslo, niemniej należał do grona działaczy o umiarkowanych poglądach, podobnie jak mój ojciec. Wiele razy wspólnie z tatą słuchaliśmy jego wykładów.

Izrael niesłusznie obarczał go odpowiedzialnością za dziewięć zamachów z użyciem samochodów pułapek. Tak jak mój ojciec, Mustafa był przywódcą politycznym, a nie wojskowym. Wiem z absolutną pewnością, że Izraelczycy nie mieli przeciwko niemu żadnych dowodów. Mimo to postanowili go zlikwidować – może w odwecie za masakrę w restauracji Sbarro, może za „Delfinarium”. Najprawdopodobniej miało to być ostrzeżenie dla Jasira Arafata. Jako sekretarz LFWP Mustafa należał także do komitetu wykonawczego Organizacji Wyzwolenia Palestyny.

Dwa tygodnie później, 11 września, dziewiętnastu terrorystów Al-Kaidy uprowadziło cztery amerykańskie samoloty pasażerskie. Dwa z nich uderzyły w World Trade Center w Nowym Jorku, trzeci w Pentagon w Waszyngtonie, a czwarty spadł na pole w Somerset County w Pensylwanii. Łącznie oprócz terrorystów zginęły 2973 osoby.

Media na całym świecie z trudem nadążały z relacjonowaniem niewiarygodnego rozwoju wydarzeń. Wraz z milionami telewidzów obserwowałem dwie zapadające się wieże i biały pył, który przysypał Church Street niczym zimowa zadymka. Kiedy zobaczyłem materiał filmowy o palestyńskich dzieciach wiwatujących na ulicach Gazy, rumieniłem się ze wstydu.

Ten atak pogrążył sprawę palestyńską, ponieważ świat jednogłośnie potępił terroryzm – każdy terroryzm, dla jakiejkolwiek sprawy. Przez kolejne tygodnie pracownicy Szin Bet analizowali przyczyny i starali się wyciągnąć wnioski z tragicznych wydarzeń, które później nazwano po prostu „zamachem z 11 września”.

Dlaczego agencjom wywiadowczym w USA nie udało się zapobiec katastrofie? Po pierwsze, amerykańskie służby działały niezależnie i konkurowały ze sobą. Poza tym polegały głównie na technologii i rzadko współpracowały z terrorystami. Taka taktyka sprawdzała się może w czasie zimnej wojny, jednak technologia nie jest bronią, którą można pokonać fanatyczne poglądy.

Natomiast wywiad izraelski polegał przede wszystkim na zasobach ludzkich. Izraelczycy mieli liczne grono szpiegów w meczetach, w organizacjach islamskich i w kręgach przywódczych. Skutecznie rekrutowali współpracowników nawet spośród najbardziej niebezpiecznych terrorystów. Wiedzieli, że muszą mieć w ugrupowaniach terrorystycznych swoje oczy i uszy. Pozyskiwali ludzi stąd, którzy rozumieją motywacje i uczucia, potrafią odpowiednio kojarzyć fakty i wyciągać wnioski.

Natomiast Amerykanie nie rozumieli islamskiej kultury i ideologii. Do tego dochodziła kwestia otwartych granic i niedostatecznych środków bezpieczeństwa – wiele różnych czynników złożyło się na to, że USA stanowiły znacznie łatwiejszy cel niż Izrael. A przecież nawet w tak małym kraju jak Izrael nasze działania nie mogły całkowicie wyeliminować zjawiska terroryzmu, mimo że osobiście pomogłem Szin Bet oczyścić ulice z setek terrorystów.

Miesiąc później, 17 października, czterech uzbrojonych bojowników LFWP weszło do hotelu Hyatt w Jerozolimie i zastrzeliło izraelskiego ministra turystyki Rehawama Zewiego. Choć na pozór Zewi stał na czele apolitycznego resortu, był oczywistym celem. Publicznie opowiadał się za polityką celowego utrudniania życia trzem milionom mieszkańców Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy, tak aby Palestyńczycy sami postanowili wynieść się do innych krajów arabskich. Niezgrabnie zestawiając dwie metafory, miał powiedzieć dziennikarzowi Associated Press, że niektórzy Palestyńczycy są jak „wszy”, które należy wytępić, powstrzymując „raka rozprzestrzeniającego się w organizmie”.

Oko za oko, ząb za ząb – wzajemne zabijanie trwało w najlepsze, a pretekstów po żadnej ze stron nie brakowało.

Już od kilku lat pracowałem dla Szin Bet, gromadząc wszelkie informacje, które tylko wpadły mi w ręce, aby pomóc w powstrzymaniu rozlewu krwi. Nadal obserwowaliśmy Muhammada Dżamala al-Natszę, Saliha Talahmę i trzech pozostałych mężczyzn, których zawiozłem do zakonspirowanego mieszkania, kiedy zostali zwolnieni z więzienia przez władze Autonomii. Od tamtej pory kilka razy zmieniali adres. Tylko Salih pozostawał ze mną w kontakcie. Pozostałych śledziliśmy jednak przez kontakty rodzinne i monitorowanie rozmów z budek telefonicznych.

¯¯

W marcu 2002 roku pewnego wieczoru do moich drzwi zapukali dwaj mężczyźni.

– O co chodzi? – spytałem ostrożnie.
– Szukamy szajcha Hasana Jusufa. W ważnej sprawie.
– Co to za ważna sprawa?

Wyjaśnili, że są zamachowcami samobójcami i właśnie przybyli z Jordanii wraz z trzema innymi kolegami. Ich łącznik został aresztowany i potrzebowali bezpiecznej kryjówki.

– Dobrze – powiedziałem. – Trafiliście we właściwe miejsce. Czego potrzebujecie?
– Mamy w samochodzie materiały wybuchowe i bomby, musimy go ukryć w bezpiecznym miejscu.

Świetnie! – pomyślałem. – Co ja mam zrobić z autem wypakowanym materiałami wybuchowymi? Nie miałem wiele czasu do namysłu. Postanowiłem zatrzymać samochód w garażu obok naszego domu. To nie było z pewnością zbyt mądre posunięcie, ale musiałem wymyślić coś na poczekaniu.

– Weźcie te pieniądze – powiedziałem, opróżniając portfel. – Znajdźcie jakieś miejsce do przenocowania i wróćcie tu później. Zastanowimy się, co robić dalej.

Gdy odeszli, zadzwoniłem do Loai. Ulżyło mi, kiedy agenci Szin Bet zabrali trefny samochód.

Zamachowcy wkrótce wrócili, tym razem było ich już pięciu.

– No więc – powiedziałem im – od tej pory będziecie się kontaktować z Hamasem przeze mnie. To ja podam wam cele, lokalizację, zapewnię transport i wszystko, czego będziecie potrzebować. Nie kontaktujcie się z nikim innym, bo możecie być martwi, zanim nadarzy się okazja do zabicia jakiegokolwiek Izraelczyka.

Ci zamachowcy spadli nam jak z nieba. Do tej pory nikomu nie udało się wykryć zamachowców, dopóki nie zdetonowali ładunków. I nagle pięciu z nich pojawiło się u mnie z samochodem wyładowanym bombami. Kiedy podałem Szin Bet adres kryjówki terrorystów, pół godziny później premier Szaron zatwierdził rozkaz likwidacji.

– Nie możecie tego zrobić – zaprotestowałem.
– Co takiego?! – Loai był wyraźnie zaskoczony.

– Wiem, że to terroryści i że chcą się wysadzić w powietrze, ale to prości ludzie, którzy niczego nie rozumieją. Nie zdają sobie sprawy, co robią. Nie możecie ich zabić. Inaczej to będzie moja ostatnia operacja.

– Czy to szantaż?
– Nie, ale wiesz, jak działam. Raz zrobiłem wyjątek w sprawie Halawy i pamiętasz, jak to się skończyło. Nie będę uczestniczył w zabijaniu ludzi.
– A jest jakaś inna możliwość?
– Aresztujcie ich – powiedziałem, choć czułem, że to szalony pomysł. Przejęliśmy samochód i ładunki wybuchowe, ale zamachowcy ciągle mieli na sobie pasy. Gdyby zauważyli jakiegoś żołnierza w odległości kilkudziesięciu metrów od kawalerki, w której się zatrzymali, zdetonowaliby pasy i zabraliby ze sobą wszystkich na drugą stronę.

Nawet gdyby udało się aresztować ich żywych, w trakcie przesłuchania na pewno zdradziliby moje nazwisko i jako agent byłbym spalony. Instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, że najbezpieczniej byłoby po prostu wystrzelić z helikoptera kilka rakiet do ich mieszkania i zamknąć sprawę.

Moje przebudzone sumienie nie dawało mi jednak spokoju. Choć nie byłem jeszcze chrześcijaninem, próbowałem stosować się do etycznych wskazówek Jezusa. Dla Allaha morderstwo nie było żadnym problemem, właściwie nawet je zalecał. Ale Jezus wyznaczał zupełnie inne wzorce postępowania. Teraz nie chciałbym przyłożyć ręki nawet do śmierci terrorysty.

Jednocześnie stałem się na tyle cenny dla Szin Bet, że woleli nie ryzykować zakończenia naszej współpracy. Bez zbytniego entuzjazmu zgodzili się w końcu odwołać rozkaz likwidacji.

– Musimy wiedzieć, co się dzieje w środku – powiedzieli.

Odwiedziłem zamachowców pod pretekstem, że mam dla nich kilka mebli. W meblach umieszczono pluskwy, dzięki którymi słyszeliśmy każde ich słowo. Słuchaliśmy, jak ustalają, który z nich wysadzi się pierwszy, który drugi, trzeci. . . Każdy chciał być pierwszy, aby nie patrzeć na śmierć przyjaciół. Upiorna atmosfera – jakby rozmawiali ze sobą umarli.

16 marca oddział specjalny zajął pozycję. Zamachowcy mieszkali w centrum Ram Allah, więc wojsko nie mogło sprowadzić czołgów. Ponieważ żołnierze musieli wkroczyć pieszo, operacja była bardzo niebezpieczna. Śledziłem przebieg wydarzeń ze swojego mieszkania – Loai informował mnie o wszystkim na bieżąco przez telefon.

– Kładą się spać.

Czekaliśmy, aż zaczną chrapać. Żołnierzom nie wolno było obudzić zamachowców – musieli sforsować drzwi i doskoczyć do łóżek, zanim którykolwiek z terrorystów zdąży się poruszyć.

Jeden z żołnierzy umieścił ładunek wybuchowy na drzwiach. Wszyscy nasłuchiwaliśmy najmniejszego dźwięku, jakiejkolwiek nieregularności w odgłosach chrapania. Dowódca dał sygnał.

Drzwi eksplodowały. Komandosi wbiegli do mieszkania i udało im się obezwładnić wszystkich zamachowców z wyjątkiem jednego. Mężczyzna porwał karabin i sforsował okno – zanim zeskoczył na ziemię, był już martwy.

Wszyscy westchnęli z ulgą. Wszyscy oprócz mnie. Gdy tylko żołnierze zapakowali zamachowców do dżipa, jeden z nich natychmiast wymienił moje imię, oskarżając mnie o kolaborację.

Ziściła się moja najgorsza obawa. Byłem spalony. Co teraz?

Loai wpadł na pomysłowe rozwiązanie. Szin Bet deportowała tego mężczyznę do Jordanii, a jego kolegów zamknięto w więzieniu. Dopóki jeden z niedoszłych zamachowców był w domu, cieszył się wolnością i towarzystwem rodziny, trzej pozostali zakładali, że to właśnie on zdradził. Genialne.

Upiekło mi się kolejny raz, choć niewiele brakowało. Ale czułem, że stąpam po kruchym lodzie.