Skarby na Szańcach

Alina Świeży-Sobel

publikacja 02.09.2012 09:00

Jubileuszowe – dziesiąte – Dni Koronki Koniakowskiej były też jednym z punktów całorocznych obchodów 300-lecia miejscowości. Tym razem aż przez cztery dni wieś tętniła życiem, a tłumy turystów podziwiały tradycyjne wyroby, umiejętności cieśli, piękno muzyki i tańca
i – oczywiście – talent twórczyń słynnej na całym świecie misternej ozdoby. 


Tradycję ze świetnymi wynikami podtrzymuje zespół „Koniaków”
 Alina Świeży-Sobel Tradycję ze świetnymi wynikami podtrzymuje zespół „Koniaków”


Każdy powód jest dobry, żeby przyjechać do Koniakowa. – Jeżeli ktoś przyjdzie zobaczyć trombity, przy okazji zobaczy koniakowską koronkę, portrety górali, rzeźby, spróbuje regionalnej kuchni. To wszystko składa się na bogactwo naszej tradycji i jedno bez drugiego nie może istnieć – tłumaczy Tadeusz Rucki, artysta, gawędziarz, gospodarz koniakowskiej galerii Chata na Szańcach i inicjator Dni Koronki Koniakowskiej. – Każdy, kto przyjedzie do Koniakowa, zobaczy nie tylko koronki, ale też niezwykle piękne pejzaże, które Bóg stworzył dookoła nas. Nie trzeba jechać do Szwajcarii – wystarczy wyjrzeć przez okno, by przekonać się, jak piękne są nasze góry. Jesteśmy jedną z najwyżej położonych wiosek – dodaje z dumą.


Zuzanna Gwarkowa w koniakowskim Muzeum Koronki   Alina Świeży-Sobel Zuzanna Gwarkowa w koniakowskim Muzeum Koronki
Owce i koronki


Wokół Chaty na Szańcach występowały kapele i chluba całej społeczności: zespół „Koniaków”. Jednego dnia swoje dzieła prezentowały koronkarki, a następnego można było podziwiać mistrzów stolarskiej roboty pod wodzą Stanisława Zowady. Każdy mógł spróbować sił w grze na trombicie i posłuchać koncertu, a w Muzeum Koronki odbywało się głosowanie na najpiękniejszą koronkę i pokaz mody – z ubraniami z koniakowskiej koronki w roli głównej. 
Po sąsiedzku – przy kolybie bacy Piotra Kohuta – na Jarmarku Pasterskim można było zobaczyć, jak powstają tradycyjne oscypki, bundz, redykołki i inne pasterskie wyroby.

– Pasterstwo to jest źródło. Z niego wynikała tradycja góralska – nie ma wątpliwości Piotr Kohut, od lat zaangażowany w przywracanie pasterskiej tradycji w Beskidach. Podkreśla, że równocześnie z powrotem owiec na hale zawitała w beskidzkie okolice moda na drewniane budownictwo i zaczęły się odradzać dawne ciesielskie umiejętności górali. 
Góralski strój: sukienne spodnie, czyli nogawice i bruclik ma na sobie sporo uczestników koniakowskiego świętowania. – Ale żeby był strój, potrzeba prawdziwego sukna. A żeby było sukno, potrzebna jest wełna. Żeby była wełna – potrzebne są owce – i tak wracamy do źródeł tego wszystkiego: do pasterstwa – mówi Piotr Kohut. 


Heklowane cuda

– To są niezwykłe sprawy, które się dzieją poprzez kobiece ręce. Najpierw wykonują one znak krzyża, a potem kobieta bierze się do heklowania. I powstają prawdziwe cuda, które są tak piękne, że nie mogą się brać tylko z ludzkiego pomysłu. My wiemy, że nami tutaj kieruje Pani Gór – mówi Tadeusz Rucki. Te najpiękniejsze dzieła można obejrzeć w Muzeum Koronki, które powstało po śmierci Marii Gwarek – jednej z najważniejszych postaci w dziejach koniakowskiej koronki.

– Robiła najładniejsze serwetki, bardzo delikatne. Była założycielką spółdzielni koronkarek, a także zespołu regionalnego „Koniaków” – wspomina Zuzanna Gwarek, synowa pani Marii, która dziś pokazuje turystom zbiory teściowej: koronkowe czepce, kołnierze, firany, serwetki i obrusy. I tłumaczy, że wszystko zaczęło się od szydełkowanych prostokątnych czepców dla zamężnych kobiet. Znacznie później pojawiła się wykonana tak samo, ale już okrągła serwetka. 
Wśród nich zachowana jest ta ostatnia, którą Maria Gwarkowa robiła dla angielskiej królowej Elżbiety II. – Umarła nagle i nie zdążyła skończyć pracy. Tę koronkę robiła z najdelikatniejszego jedwabiu chirurgicznego. Miała już przygotowane do połączenia kolejne elementy wzoru, ale tak się stało, że już nie skończyła, a koronka zamiast pojechać do Anglii została tutaj. Teraz każda młoda dziewczyna może przyjść i zobaczyć, co da się zrobić, jeśli ma się cierpliwość – mówi pani Zuzanna. 


Od łańcuszka

Dziś w Koniakowie koronki powstają niemal w każdym domu. Ale już coraz rzadziej biorą szydełko do ręki młode dziewczęta. – Moja córka dziwi mi się, że mogę tyle godzin siedzieć nad tym. I nie chce robić koronek – ubolewa Teresa Legierska, która koronki zaczęła robić, gdy miała 5 lat i wciąż bardzo lubi tę pracę.

– Nauczyła mnie moja ciotka Maria Suszka. Najpierw robiło się łańcuszek, a potem kwiatuszki. Ciotka woziła je do Wisły i sprzedawała. To mnie zachęcało, bo miałam swoje pieniądze – małe, ale już coś było. Potem uczyłam się dalej i z czasem zaczęłam robić różne wzory. Najczęściej pomysły biorą się z przyrody: z kwiatków, listków. A robi się już dziś wszystko, także bluzki, sukienki, rękawiczki, ozdoby świąteczne na stół wielkanocny i na choinkę. Bardzo się ta robota podoba. Miałam wystawy za granicą – od dawnej Jugosławii po Belgię – i bardzo dużo moich koronek tam trafiło. Robiłam na zamówienie i suknie ślubne – wspomina pani Teresa.


To praca nie tylko czasochłonna, ale wymagająca skupienia. Trzeba wciąż liczyć te misterne oczka, żeby wzór wyszedł tak, jak należy, i każdy kwiatek w koronce był jednakowy. Zrobienie jednej niedużej serwetki trwa kilka godzin. – Taka serwetka za 30 złotych wydaje się droga, ale jeśli weźmie się pod uwagę, jakiej wymaga ona pracy, to wygląda to trochę inaczej – mówią góralki. 
Na stoiskach wokół Chaty na Szańcach obok serwetek czy szydełkowanych korali tu i ówdzie widać nieszczęsne koronkowe stringi. To o nie kilka lat temu toczyła się w Koniakowie prawdziwa batalia między obrończyniami tradycji, które takie zastosowanie koronki uznawały za niedopuszczalne i tymi, które postanowiły odpowiedzieć na zainteresowanie kupujących.

– Na szczęście ta moda mija i coraz mniej jest chętnych – cieszą się zwolenniczki tradycji. Za to zainteresowanie koronką rośnie, a oglądać je przy wtórze śpiewu i tanecznych popisów młodych artystów z zespołu „Koniaków” – to już prawdziwie święto.


Trombita koncertowa

Słychać też dźwięki trombit. Dawniej były w Beskidach bardzo popularne, ale kiedy zakazano wypasu owiec, ucichły i one. – Teraz owce wracają, więc próbujemy i z trombitami wrócić na hale. Dziś bacowie posługują się już telefonami komórkowymi, ale my tu mamy też taki telefon, który można nazwać komórkowym, bo trzeba go trzymać w komórce – śmieje się Tadeusz Rucki. 
Każdy z odwiedzających galerię może spróbować na trombicie zagrać – i chętnych nie brakuje. Tadeusz Rucki trombity wytwarza sam. U niego zamawiają je zainteresowani z różnych stron.

– Robiłem też trombity dla zespołu Golców – mówił z dumą podczas tegorocznego konkursu gry na trombicie.
Pierwsze miejsce zajął w nim Marek Sobel z Soli. Drugi był Andrzej Droszcz z Żabnicy, a trzeci – Szymon Sadowski z Warszawy. Wśród najmłodszych uczestników honor koniakowskiego młodego pokolenia obroniła Wiktoria Gruszka, wnuczka kierowniczki zespołu „Koniaków”, która pokonała kolegów ze Wschowa i z Bydgoszczy. Każdy laureat otrzymał trombitę wykonaną przez Tadeusza Ruckiego, a tę część koniakowskiego świętowania zakończył zagrany na trombitach „Ojcowski dom”. 


Płyta, jakiej nie było

Każdy z uczestników otrzymał też cenną pamiątkę: wydaną właśnie płytę „Trómbita na gróniu”, którą Tadeusz Rucki wraz z Janem Bogłowskim i Antonim Adamusem – znakomitymi trębaczami, profesorami katowickiej Akademii Muzycznej – nagrał i wydał na 300-lecie Koniakowa. 
Znalazło się niej m.in. kilka pieśni kościelnych, a wśród nich „Zapada zmrok”. – Oczywiście na trombicie, która jest instrumentem dość prostym, nie sposób zagrać wszystkiego, ale udaje się wykonać podstawowe motywy z tych utworów – wyjaśnia Tadeusz Rucki. Tę pierwszą w historii płytę z nagraniami trombity, dzięki której można posłuchać dźwięków rzadko już spotykanych w naturze, można nabyć w Chacie na Szańcach.


Profesorowie mieszkają w Koniakowie, więc bardzo często dołączają do wieczornych koncertów na trombitę, które Tadeusz Rucki od 12 lat urządza na balkonie swej galerii. – Codziennie gramy o zachodzie słońca – żeby podziękować Bogu za mijający dzień – taki krótki koncercik: w czerwcu i lipcu o 21, później co miesiąc o godzinę wcześniej, a w grudniu i styczniu – o 16.00. Głos trombity niesie się po górach i ma już zasięg międzynarodowy, bo dociera do Czech i Słowacji – uśmiechają się muzycy. – A ja mam jeszcze tylko jedno marzenie: żeby z tamtych szczytów w oddali ktoś nam na trombicie odpowiedział – dodaje Tadeusz Rucki.


Chrońmy tradycję

Tadeusz Rucki, twórca Chaty na Szańcach
 mówi: – Zależy nam na promocji tradycyjnej kultury góralskiej, bo to jedna z dróg jej podtrzymywania. Jeżeli ludzie przyjeżdżają oglądać koronki, występy zespołu, obrazy, to mają też możliwość kupienia tego, co im się spodoba. A jeśli będą nabywcy, to będą i wykonawcy. Dlatego tak gorąco witamy każdego, kto zawita do Koniakowa.



Etnograf Małgorzata Kiereś dodaje:– Dla koniakowskich mistrzyń koronki nie ma życia bez heknadli, czyli szydełka. To, co tworzą, jest prawdziwą sztuką. I nie ma w tym żadnej sprzeczności, że szydełkowanie zawsze było też sposobem zarobkowania tutejszych kobiet. Rozumiała to Maria Gwarkowa, która starając się zainteresować kupnem misternych cudeniek z koronki jeździła do Warszawy. Dzięki temu, że koronki udawało się sprzedać, można też było kontynuować tę wspaniałą tradycję.