Urodziłam się na scenie

GN 24/2013 |

publikacja 13.06.2013 00:15

O pięćdziesięciu latach pracy artystycznej, miłości, która daje siłę, i o prawdziwej kobiecości z Haliną Frąckowiak rozmawia Agata Puścikowska.

Urodziłam się na scenie EAST NEWS/AGATA DYKA

Agata Puścikowska: Przeczytałam, że gdyby na świecie było mniej Lady Gagi, a więcej Haliny Frąckowiak, świat byłby lepszy. Czy zna Pani twórczość Lady Gagi?

Halina Frąckowiak: Postać znam, bo czasem czytam prasę kolorową. Pani Gaga głos ma nawet dość dobry. Ale w śpiewaniu nie chodzi o sam głos. Tak naprawdę liczą się duch, wrażliwość, serce. Gdy się śpiewa, tworzy dla innych, liczy się to, co czujemy, co mamy wewnątrz. Oczywiście nad głosem trzeba pracować: bez ćwiczeń nie ma dobrego wykonania. Głos to instrument, o który należy dbać, więc staram się ćwiczyć codziennie. Ale by tworzyć, stokroć ważniejsze jest wszystko, czym się karmimy wewnętrznie: lektura, ludzie wokół, relacje, uczucia. Jesteśmy w dużym stopniu tym, co otrzymujemy od otoczenia. Doskonale widać to u dzieci: są takie, jak czytane przez nie książki, oglądane filmy, uczucia, które otrzymują od dorosłych…

A czym karmiła się mała Halinka?

Byłam od początku duszą artystyczną. Pisałam wiersze, fascynowała mnie poezja, co przecież mocno kształtuje osobowość, wrażliwość. Wiecznie chodziłam z głową w chmurach i nosiłam różowe okulary, przez które patrzę na świat i ludzi do dzisiaj. Kiedy zaczęłam śpiewać, wiedziałam, że to coś, co jest mi najbliższe. Miałam 16 lat, gdy z koleżanką poszłyśmy na koncert Czerwono-Czarnych, którzy firmowali konkurs młodych talentów. Spośród 4 tys. młodych ludzi wybrano mnie do finałowej Złotej Dziesiątki. I już zostałam na scenie. A gdy coś do mnie przychodzi samo, nie uciekam przed tym. Przyjmuję to. Tak było z profesjonalnym śpiewaniem.

Pani motto życiowe to słowa z piosenki: „Idę dalej… Pomimo smutku, który pozostaje w środku”. Trudno przyjąć smutek?

Żadnych trudnych uczuć i wydarzeń nie odrzucam. One są głęboko we mnie, ale sytuacje trudne trzeba godnie przeżyć. Ja radzę sobie z nimi w odosobnieniu, w dużej ciszy. Dramat trzeba przepracować i przejść jak rzekę, by wyjść na drugi brzeg. Odejścia bliskich, dramatów w szerszym lub węższym wymiarze nie można zagłuszyć. Nie da się zapomnieć, wchodząc w wir życia, w pracę. Tego robić nie należy. Gdy coś przeżywam, zastanawiam się, analizuję i zadaję sobie pytanie: „dlaczego?”. Ale w końcu przychodzi taki moment, gdy niezależnie od siły zdarzeń wiem, że trzeba iść dalej.

Nie wszystko zależy od nas…

To prawda. Ale jednocześnie od naszych wyborów zależy wiele. W 1990 r. miałam zaplanowane koncerty, na które nie chciałam jechać. Uległam jednak namowom. W drodze miałam poważny wypadek. Leżałam w szpitalu 8 miesięcy. Zastanawiałam się potem, dlaczego tak się stało. Może to był błąd, może trzeba było bardziej słuchać siebie i wtedy do wypadku by nie doszło? Każdy z nas dokonuje wyborów, idzie jakąś drogą. Ale przecież jesteśmy omylni. I czasem z tej jednej, dobrej drogi się zbacza. Bo ktoś nas zwiedzie, bo posłuchamy złych podszeptów i popełnimy błąd. Nie wszystko zależy od nas, ale trzeba żyć tak, by nawet gdy zejdziemy z obranej drogi, umieć na nią powrócić.

W życiu najważniejsze jest…

Najważniejsza jest miłość! Kochamy, bo jesteśmy stworzeni przez Miłość i do miłości. To jest nasza siła. Nigdy nie przestaje się kochać ludzi, których się kochało. Oni są w nas i z nami. Z czasem mamy tej miłości od ludzi więcej i więcej. Moja mama, która odeszła cztery lata temu, była osobą bardzo ciepłą, dobrą. Mama nigdy nie mówiła o nikim źle. Zawsze była życzliwa ludziom. Zostałam nasycona jej miłością. Mimo że rodzice się rozwiedli, ojciec odszedł, mama nigdy nie blokowała ani mnie, ani bratu kontaktów z nim. Uczyła nas szacunku do ojca. Wykształcała we mnie i w bracie świadomość, że miłość, ciepło do ludzi to rzecz naturalna. Nauczyła nas też dobrych relacji, pomagania sobie, przyjaźni. Przyjaciele są więc w moim życiu ogromnie ważni. Ja ogólnie lubię się z ludźmi przyjaźnić. A jeśli czuję, że ktoś, na kim mi zależy, tworzy dystans, barierę, nigdy jej nie przekraczam.

Jest Pani psychologiem...

Po maturze miałam zdawać na psychologię. Muzyka przyszła wcześniej, zaczęłam śpiewać. Studia musiały poczekać ponad 20 lat. Ale zrealizowałam swój plan.

To chyba nie było proste: osoba dojrzała, znana piosenkarka, idzie na studia…

Wymagało samozaparcia. Ale ja, mimo iż nie jestem zbyt waleczna, mam sporo siły. Dałam radę.

Bez waleczności obecnie chyba nie zrobiłaby Pani kariery muzycznej…

I szczerze mówiąc, nie chciałabym. Obecne kariery rodzą się często w krzyku, ciągłej walce. Młodzi artyści ulegają presji rynku, show-biznesu. Wydaje mi się, że kiedyś prawdziwe talenty się nie marnowały. Teraz młodzi ludzie prezentują siebie zgodnie z zapotrzebowaniem. Trudniej im wydobyć swoją prawdę, trudniej im zajrzeć w głąb siebie. A bez tego nie ma prawdziwego ducha twórczości. Miałam mnóstwo szczęścia 50 lat temu, gdy zaczynałam śpiewać. W wieku 17 lat miałam już cały recital, napisany tylko dla mnie. Śpiewałam własne piosenki: z dobrymi melodiami i dobrymi tekstami. Dziś niewiele utworów ma przesłanie, które zapamiętuje także serce. To również efekt poddawania się rynkowemu zapotrzebowaniu na blichtr, młody artysta nie umie tupnąć nogą i powiedzieć „nie”. Dzięki wspaniałym ludziom, których poznałam na początku kariery, mogła rozwijać się moja twórcza odwaga. Obawiam się, że niewielu młodych artystów ma obecnie podobny komfort.

Komfortowe 50 lat pracy na scenie…

Nie zawsze było idyllicznie. Czasami bywało naprawdę bardzo trudno. Ale tych 50 lat nie zamieniłabym na żadne inne. To moja droga, moje całe życie, bo urodziłam się 50 lat temu, właśnie na scenie. A pracę traktuję jak najlepszy sposób na odmładzanie. Właśnie wydaję nową płytę, podsumowującą całą moją twórczość. To zbiór „50 piosenek na 50 lat”. Wybór autorski. Na płycie znajdą się przeróżne piosenki, wielu autorów, pochodzące z różnych lat mojej pracy. Wybrałam zarówno szlagiery, piosenki bardzo znane, jak również mniej znane, nostalgiczne, religijne. Wybrałam tylko 50 z ponad 200. To nie było proste.

A jak się dojrzewa od śpiewania piosenek lekkich do religijnych?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, wrócę jeszcze na chwilę do dzieciństwa. Gdy przystępowałam do Pierwszej Komunii Świętej, było to dla mnie przeżycie ogromne, nie do opisania. Nie wiem nawet, jak doszłam do ołtarza: płynęłam właściwie, zupełnie nie widząc rzeczywistości wokół. Mama wspominała potem, że bała się, że zemdleję. A ja po prostu szłam dla Pana Boga. I potem, gdy już jako dorosły człowiek śpiewałam, miałam czasem podobne odczucia jak podczas Pierwszej Komunii Świętej. Śpiew jest dla mnie po prostu modlitwą. Niezależnie od tego, czy śpiewam „Pannę Pszeniczną” czy „Bądź gotowy już do drogi”. Pan Bóg dał mi talent, dał mi możliwość dawania radości ludziom, dał mi serce, bym mogła się tym wszystkim dzielić. Dostałam wiele, żeby udźwignąć życiowe trudności. Dostałam wiele, więc każdego dnia dziękuję. Dziękuję śpiewem.

„Pannę Pszeniczną” śpiewała Pani samemu ojcu świętemu…

Tak, to była jego ulubiona piosenka! Gdy Karol Wojtyła został papieżem, bardzo pragnęłam coś mu od siebie dać. A tym, co potrafiłam najlepiej, był śpiew. Udało się po latach. Zadedykowałam papieżowi „Wołanie” – wybrane wersety z Księgi Psalmów. Pamiętam, gdy ojciec święty wjechał do Auli Pawła VI (był już starszy i chory), a ja zaczęłam śpiewać jego wiersz „Pieśń o słońcu niewyczerpanym”. Był to dla mnie bardzo wzruszający moment. Potem jeszcze dwukrotnie pojechałam do Watykanu z synem, na prywatną pielgrzymkę.

Łatwo było wychowywać syna, będąc jednocześnie gwiazdą estrady?

Bardzo kocham swoje dziecko, dorosłego już syna. Robiłam w życiu w miarę moich możliwości wszystko, by wychować go najlepiej. Dziecko było dla mnie najważniejsze na świecie. Dziecko – najpierw totalnie bezbronne, zależne od nas, dzięki rodzicom staje się dorosłym, dojrzałym człowiekiem. Rola rodzica jest więc nie do przecenienia. Starałam się więc przekazać synowi wszystko, co według mnie najlepsze, najważniejsze. Wartości, wiarę, nastawienie do świata i ludzi. Ale dziś czasem mówię do mojego dziecka: „Ja cię strasznie przepraszam. Starałam się, jak potrafiłam najlepiej, ale nie udało mi się wszystko idealnie, tak jak chciałam”. I taki stan trzeba pokornie przyjąć. Bo nie ma idealnych rodziców, nie ma idealnych matek…

Współczesne kobiety są często wewnętrznie rozbite, walczą ze sobą i światem…

To wszystko z lęku. Obecna rzeczywistość nie nastraja do optymizmu i harmonii. Kobiety czują, że muszą sobie ze wszystkim poradzić same. Musimy być doskonałymi pracownicami, matkami, żonami. Boimy się, co będzie jutro, chcemy sprostać coraz większym wymaganiom, które narzucają nam pracodawca, ekonomia. Boimy się utraty pracy, żyjemy w wielkim pędzie. Mamy coraz mniej czasu dla siebie, dla rodziny i przyjaciół. A taki stan nie może pozostać obojętny dla naszego wnętrza, sposobu bycia, psychiki.

Jest Pani feministką?

Stanowczo nie. Pod pojęciem współczesnego feminizmu nagromadziło się wiele brudu, bałaganu. Mój feminizm, czyli afirmacja kobiecości, to jest moja godność. Moje poczucie, że nie jestem ani ponad mężczyzną, ani poniżej. Jesteśmy, kobiety i mężczyźni, różni i równi. Jak każda kobieta, potrzebuję męskiego oparcia. A jednocześnie jestem niezależna. Moim zdaniem, współczesna kobieta może zarówno pracować zawodowo, jak i mieć pozytywne, partnerskie relacje z mężem. Może zachować kobiecość nawet wtedy, gdy musi utrzymywać dom, gdy mąż straci pracę. Takie mamy trudne czasy. Jednak, by ten stan osiągnąć, potrzebny jest jeden warunek: konieczna jest prawdziwa miłość. Jeśli jest miłość, kobieta zawsze pozostanie kobietą, a mężczyzna mężczyzną. „Kobietą i mężczyzną stworzył ich": takimi, którzy się szanują, cenią i przyjaźnią. I dopełniają. Jeśli między mężczyzną i kobietą jest miłość i szacunek, to nie potrzeba żadnych ideologii.•

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.