Pokoż kozie dyplom

Przemysław Kucharczak

publikacja 03.01.2014 06:05

Zdobyła tytuł Ślązaczki Roku 2013 opowieścią o... kozach z polityką w tle.

 Ewelina Galwas z synami Antonim (z przodu) i Marcinem, córkami Bernadetą i Anią oraz mężem Jurkiem. Na zdjęciu brakuje  Marysi i Basi PRZEMYSłAW KUCHARCZAK /GN Ewelina Galwas z synami Antonim (z przodu) i Marcinem, córkami Bernadetą i Anią oraz mężem Jurkiem. Na zdjęciu brakuje Marysi i Basi

Ciekawa sprawa: wielu laureatów konkursu „Po naszymu, czyli po śląsku” jest ponadprzeciętnie zaangażowanych w życie Kościoła. Zeszłoroczny zwycięzca przez lata był animatorem muzycznym w Ruchu Światło–Życie, właśnie na oazie poznał też swoją żonę. Wśród starszych laureatów można znaleźć animatorów Domowego Kościoła. A tym razem wygrał neokatechumenat w osobie Ślązaczki Roku 2013 Eweliny Sokół-Galwas z Wodzisławia Śląskiego-Wilchw.

Czas wczaśnego Gierka
Swój monolog w finale konkursu Ewelina Galwas zaczęła od mitologii i rogu obfitości „kozy Amalteje”, która „samego boga Zeusa wykormiła”. Publiczności przybyłej do Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu tłumaczyła: „Żodnym wojnom, zarazom i polityce kozy sie nie dały – tak jak Ślonzoki. Aż prziszoł czas »wczaśnego Gierka«, a ś nim – meblościanki na wysoki glanc, maluchy na talony i moda na futrowani dziecek sztucznym mlykiym z tytki. Koza zaczła żgać nikerych w łoczy. Kaj tyż tam w takim dobrobycie, jaki nastoł, było miejsce na ta »krowa biydoków«! To je gańba mieć kozy”.

Ewelina piękną śląszczyzną opowiadała więc, jak kozy znikły ze śląskiego krajobrazu, za to „beszongi zarosły chabeziym”, czyli pobocza dróg zarosły chaszczami i zielskiem. Później jednak, jak relacjonowała, Ślązacy zaczęli zwiedzać świat. I tam ze zdumieniem „nieroz uwidzieli, że kozi mlyko, syr i miynso som w inszych krajach zocne, drogi i bele kery tego nie jodo!”.

Dlaczego Ewelina wybrała taki temat? Bo zna go z własnego doświadczenia – razem ze swoim mężem Jurkiem hoduje stadko 20 kóz. Odwiedziliśmy Galwasów w Wodzisławiu-Wilchwach. – To jest Przychlast. Ta z rogami to Hela, a ta w czorne łaty to Ciela – przedstawia nam swoje kozy Ewelina.

Każda z nich ma w uchu wymagany przez unijne przepisy kolczyk. Ewelina pochodzi z Wilchw, a Jerzy – ze Skrbeńska nad czeską granicą. Chodzili do jednej klasy w Technikum Rolniczym w Pszczynie. A później razem studiowali w krakowskiej Akademii Rolniczej. I tam, w Krakowie, na trzecim roku stali się parą. Pobrali się pod koniec studiów. – Idź, pokoż kozie dyplom, to ci go zeżere – mówi Ewelina do Jurka, wesoło kończąc w naszej rozmowie wątek studiowania.

Skąd ich pomysł na hodowanie kóz? Otóż Ewelina i Jurek sami zaliczają się do tych Ślązaków, którzy odkryli, że hodowla kóz na Zachodzie ma się dobrze. Jeszcze przed końcem studiów, w 1991 roku, pojechali na praktykę do „bauera” w Austrii. Hodował on prawie 100 kóz. Sporo się tam nauczyli. – To w Austrii żech piyrszy roz w życiu piła kozi mlyko. Nasz gospodorz i jego somsiady zrzeszali sie i razym sprzedowali swojski produkty – mówi Ewelina.

Mleko dla dzieci
Kiedy już Galwasowie zamieszkali w Wodzisławiu-Wilchwach, postanowili, że też spróbują hodowli kóz, podobnie jak ich gospodarz z Austrii. Na początek były tylko dwie.

– Wszyscy nom godali: „Wyście som wariaty, po co wom kozy?!”. A my chcieli sie nauczyć hodowli tych ciekawskich zwierząt. Mieszkali my wtedy jeszcze u mamy i te kozy nieroz jej tam coś wyżarły. Mama nie umiała sie na przikład dochować jeżyny bezkolcowej... – śmieje się Ewelina. A Jurek dodaje: – Chodziło głównie o mlyko dlo nos i naszych dzieci, żeby sie zdrowo odżywiać. Bo to, co sklepy oferujom, zdrowe w żodnej mierze ni ma. No i nasze dzieci nie chorujom, som odporne; inno rzecz, że locom też dużo po dworze – komentuje.

Z czasem stado się rozrosło. Trudno jednak rozwinąć je tak, jak to robią austriaccy rolnicy, bo w Polsce przeszkadzają w tym idiotyczne przepisy. Galwasowie doświadczają tego samego, co sławny milioner Roman Kluska, który wybudował małą mleczarnię i zaczął robić sery owcze. On jednak ma pieniądze, żeby dopłacać do interesu. Romanowi Klusce również przeszkadzają przepisy, napisane tak, żeby drobnym przedsiębiorcom działalność w tej branży się nie opłacała. A szkoda, bo kozie sery Galwasów są zdrowe, robione zgodnie z naturą. W przeciwieństwie do serów ze sklepu, które może i spełniają normy sanepidu pod względem sterylności produkcji, ale zbyt zdrowe nie są.

W sklepowych nawet proces dojrzewania jest już przyspieszany chemicznie. My zjedliśmy w czasie wizyty u Galwasów bardzo dobre lody na kozim mleku, których próbną partię pojemności siedmiu litrów zrobił im zaprzyjaźniony lodziarz. Szkoda, że sezon się skończył i więcej kozich produktów będzie dopiero wiosną.

Utrzij ij dziób
Galwasowie mają sześcioro dzieci. Ich chłopcy są ministrantami, starsze dziewczyny działają w Dzieciach Maryi. Kiedy przed czterema laty urodziła się najmłodsza Bernadeta, diakon Paweł, który był na stażu w Wilchwach, czuł się lekko zdezorientowany, gdy jednego wieczoru aż czworo dzieci, które po kolei przewinęły się przez zakrystię, pochwaliło mu się, że tego dnia urodziła im się siostra. Dopiero później doszedł do tego, że to dzieci z jednej tylko rodziny Galwasów.

Najstarsza z dzieci jest 19-letnia Marysia, studentka medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim. Drugi w kolejności jest bardzo wysoki licealista Marcin.

Kiedyś na ognisko do Galwasów zjechali się przyjaciele z pszowskiej grupy „PoCo”. Uczestniczący w ognisku ks. prof. Jerzy Szymik zapytał, czy „ryczka”, czyli niskie krzesełko stojące w łazience, służy tam najmłodszym dzieciom. Na to Ewelina: „To tyż, ale przede wszystkim Marcinowi, kiery mo prawie dwa metry, bo jak myje zymby, to na nij klynko”. Przy innym spotkaniu przed dwoma laty jednego z gości pociągnęła za rękaw 4-letnia wtedy Ania, dziecko drugie od końca. Wskazała na swoją 2-letnią wówczas siostrę Bernadetkę i bardzo poważnym tonem powiedziała: „Obejrzi se. Ona mo zjeść tyn wafel. A jak go zjy, to ty ij utrzij dziób, bo jo nie umia”. Jest jeszcze gimnazjalistka Basia, która w średniej szkole muzycznej w Rybniku uczy się gry na organach i czasem grywa na nich także w kościele. No i jest Antek z IV klasy podstawówki, który zaczął naukę gry na trąbce. W ogóle dzieci Galwasów są uzdolnione muzycznie – Marysia grała na klarnecie, a Marcin gra na puzonie, też w rybnickiej średniej szkole muzycznej.

W czerwcu Galwasowie wygłosili porywające przemówienie w czasie Marszu dla Życia i Rodziny w Wodzisławiu Śląskim. – Niekierzy godajom, że na dziecko zawsze jest za wcześnie abo zawsze jest za późno. Inksi godajom, że troje dzieci to już jest za dużo. To ni ma prowda. Kożde dziecko sie rodzi z pecynkiym chleba. I nie dejcie se nikomu pedzieć, że wos na dziecko nie stać – powiedziała wtedy Ewelina. A dzisiaj, w rozmowie z nami, komentuje, że strach przed dziećmi nie ma sensu.

– Jak ludzie poczytajom w kerejś babskij gazecie typu – jak roz pedziała moja koleżanka – „Chwila dla debila”, wiela to niby dzieci kosztujom, to jo im sie nie dziwia, że potym sie bojom potomstwa – mówi. – W rzeczywistości ni ma problymu – przynosi sie yno całe wiadro kartofli na obiod... My roz z rozpyndu przygotowali wiadro kartofli, jak starsze dzieci były wyjechane... Jedli my je potym przez trzy dni – śmieją się Galwasowie.

Ewelina pracuje w kadrach w biurze rachunkowym. Rok temu Galwasowie przeżyli jednak próbę wiary – produkująca chrupki firma, w której pracował Jerzy, zamknęła swój oddział w Rybniku. Jurek został bez pracy.

– Momy zaufanie do Pana. Tak miało być, to był tyn ruch, kery był dlo mie i mojej rodziny nojlepszy na tyn czas – uważa. A najciekawsze, że ta próba zaufania do Boga wcale nie pogorszyła Galwasom sytuacji finansowej. Raz – bo Jerzy dostał odprawę; dwa – że może teraz dorabiać w innej firmie bliżej domu.