Szum pośmiertnych płyt

Szymon Babuchowski

GN 23/2014 |

publikacja 05.06.2014 00:15

Za wydawaniem pośmiertnych albumów stoi często chęć łatwego zarobku, próba sprzedania odrzutów jako pełnowartościowego produktu. Czy płyta „Xscape” jest tego przykładem?

Michael Jackson pozostawił w swych szufladach ścieżki stanowiące zaledwie szkic do piosenek. Po jego śmierci te dopracowane przez innych muzyków szkice ukazują się pod jego nazwiskiem JOHN G. MABANGLO /EPA/pap Michael Jackson pozostawił w swych szufladach ścieżki stanowiące zaledwie szkic do piosenek. Po jego śmierci te dopracowane przez innych muzyków szkice ukazują się pod jego nazwiskiem

Właśnie ukazała się nowa płyta Michaela Jacksona. Druga pośmiertna. Pierwsza, pośpiesznie wydana w 2010 r. i zatytułowana po prostu „Michael”, wzbudziła wątpliwości fanów co do autentyczności niektórych wokali. Z drugą, „Xscape”, wiążą się inne pytania. Premierowe nagrania zostały bowiem poddane obróbce, która każe zastanowić się, czy faktycznie mamy jeszcze do czynienia z dziełem Jacksona.

Duch ze strzępków

Piosenkarz, nazywany czasem królem popu, pozostawił w swych szufladach ścieżki stanowiące zaledwie szkic do piosenek. Niekompletne partie wokalne z pobrzmiewającymi w tle zarysami klawiszy. Skąd zatem pomysł, by wzbogacić je pełnym instrumentarium, i skąd mamy wiedzieć, czy producenci dobrze odczytali intencje twórcy? Czy życzyłby on sobie, by rozwijać coś, co pozostawił jako pół- czy nawet ćwierćprodukt, a jeśli tak, to czy w takiej właśnie formie? Nigdy do końca nie odpowiemy sobie na te pytania, możemy jedynie domniemywać. Jak tłumaczy inspirator całego przedsięwzięcia L.A. Reid, szef wytwórni Epic Records, nagrania, które słyszymy na „Xscape”, to „wizje producentów, z którymi Michael albo bezpośrednio pracował, albo wyrażał chęć współpracy”. A skoro tak, to można było się spodziewać, że grupa producentów, z Timbalandem na czele, wskrzesi z tych strzępków nagrań ducha, którego znamy z innych płyt Jacksona.

Rzeczywiście, trzeba przyznać, że „Xscape” zrealizowano z szacunkiem dla stylu, który prezentował Michael Jackson na płytach wydanych za życia, choć nie ma tutaj przebojów na miarę „Bad”, „Black or white” czy „Heal the world”. Przyjemnie słucha się np. otwierającego krążek utworu „Love never felt so good”, napisanego wspólnie z Paulem Anką, a utrzymanego w klimatach wczesnego disco. Ale w dalszej części płyty daje się odczuć swoisty przerost formy nad treścią, kiedy kompozycyjne niedostatki producenci usiłują pokryć nadmiarem nowoczesnych, elektronicznych brzmień. Słychać to chociażby w „Slave to the rhythm” czy w „Do you know where your children are”.

Nazwisko zarabia

I tu dochodzimy chyba do sedna sprawy: przecież z jakiegoś powodu Jackson pracę nad tymi utworami porzucił. To prawda, że artysta miał zwyczaj powracania na kolejnych płytach do motywów, które powstały znacznie wcześniej (np. „They don’t care about us” czy „Earth song” zrodziły się przy okazji krążka „Dangerous”, ale znalazły się dopiero na „HIStory”), jednak czy trzeba z tego czynić regułę? Druga wątpliwość dotyczy uwspółcześnienia utworów z „Xscape”, z którego to zresztą zabiegu L.A. Reid tłumaczy się na okładce dość zręcznie, pisząc, że Jackson ciągle eksperymentował, zaskakując brzmieniem każdego nowego albumu. Tyle że tym razem mamy do czynienia z zaskoczeniem połowicznym – balansowaniem między muzyczną współczesnością a tym Jacksonem, którego znamy z poprzednich płyt. W efekcie otrzymujemy produkt nieco nijaki. Oczywiście podobnych przypadków jak „Xscape” było w historii muzyki już wiele. Skoro nawet „Requiem” Mozarta jest utworem dokończonym przez jego uczniów, trudno się dziwić, że podobnie dzieje się w przemyśle rozrywkowym, który nie przepuści żadnej okazji, by zarobić na znanym nazwisku. Dziewiętnaście lat temu duże kontrowersje wywołała piosenka „Free as a bird” firmowana szyldem The Beatles. Oryginalne nagranie było szkicem utworu napisanego przez Johna Lennona w 1977 roku, a więc siedem lat po rozpadzie macierzystej grupy. Jednak pozostali Beatlesi postanowili ją po latach odświeżyć, dogrywając do archiwalnego zapisu współczesne partie. Podobnie uczynili z utworem „Real love” – obydwa numery znalazły się na płytach „Antology”, promowanych właśnie „nieznanymi piosenkami Beatlesów”.

Perły z szuflady

Niektórzy ortodoksyjni fani grupy twierdzili jednak, że marką The Beatles można określać wyłącznie to, co cała czwórka nagrała razem. Tymczasem w „Real love” i „Free as a bird” muzycy wprawdzie wystąpili wspólnie, ale oddzieleni od siebie ścianą czasu. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że „Free as a bird” w większym stopniu jest piosenką Beatlesów niż „Xscape” płytą Jacksona.

Z drugiej strony warto przypomnieć przypadek Freddiego Mercury’ego, który pod koniec życia, mimo pogarszającego się stanu zdrowia, nieustannie nagrywał. Choć był tak słaby, że trzeba go było wnosić do studia, starał się w uciekającym czasie zmieścić jak najwięcej partii wokalnych. Dzięki temu jego koledzy z zespołu Queen mogli potem nagrać całkiem udany album „Made in heaven”. W tym przypadku nie było większych wątpliwości co do intencji głównego twórcy piosenek. Płyty powstałe przez dogrywanie ścieżek do niedokończonych nagrań to tylko jedna z kategorii pośmiertnych albumów. Często bowiem już po odejściu znanych muzyków wydobywa się z ich archiwów rzeczy gotowe, skończone, wśród których można znaleźć prawdziwe perły. Wygrzebuje się też nieznane wersje znanych przebojów albo unikatowe wykonania koncertowe. Całkiem niedawno sporą popularnością cieszył się krążek „Lioness: hidden treasures” Amy Winehouse, zawierający niewydane dotąd nagrania przedwcześnie zmarłej artystki. Nie dorównywały one wprawdzie tym piosenkom, które ukazały się na „oficjalnych” płytach, ale dla fanów i tak stanowiły sporą gratkę.

Czyja to wizja?

Jeszcze ciekawszy jest przypadek płyt Johnny’ego Casha z serii „American”, prezentujących nagrania z ostatnich sesji amerykańskiego muzyka country, zarejestrowanych tuż przed jego śmiercią. Część piąta i szósta tego cyklu ukazały się już po odejściu Człowieka w Czerni do wieczności. Świadomość tego, że obcujemy z głosem kogoś, kto znajduje się na krawędzi życia i śmierci, i kto w dodatku bardzo zbliżył się do Boga – wywołuje u słuchacza metafizyczny dreszcz. W Polsce moda na płyty pośmiertne nie jest jeszcze tak rozpowszechniona jak na Zachodzie. Wśród najciekawszych pozycji tego typu wymienić trzeba dwupłytowy album Czesława Niemena „Kattorna JJ72/Pamflet na ludzkość JJ75”, na którym znalazł się zapis dwóch koncertów artysty zarejestrowanych podczas festiwalu Jazz Jamboree. Odsłaniają one mniej znane szerszej publiczności oblicze Niemena, pokazując go przede wszystkim jako wielkiego improwizatora. Właśnie w tym należałoby upatrywać wartość pośmiertnych albumów: że ukażą nam artystę z innej strony, wzbogacą jego wizerunek. Nie zawsze tak się jednak dzieje. Zbyt często za wydawaniem tego typu materiałów stoi chęć łatwego zarobku, próba sprzedania odrzutów jako pełnowartościowego produktu. Tak było w przypadku wspomnianej płyty „Michael”, składającej się ze zmiksowanych studyjnych ścinków, nieskładających się w żadną sensowną całość. Jackson wcale nie zamierzał wydawać tych piosenek – i już sam ten fakt powinien powstrzymać producentów przed udostępnianiem ich światu. W porównaniu z tamtym albumem „Xscape” wydaje się przedsięwzięciem przemyślanym i o niebo lepszym. Choć nie rzuca na kolana, zawiera przynajmniej jakąś muzyczną wizję. Pytanie tylko, w jakim stopniu jest to wizja Michaela Jacksona.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.