Salomon i królowa Saby

Piotr Drzyzga

publikacja 25.02.2015 05:00

Ten nakręcony w 1959 roku film stanowić może przykład klasycznego, hollywoodzkiego, superwidowiska kostiumowego. Ze wszystkimi zaletami i wadami takich produkcji.

Salomon i królowa Saby mat. prasowy

Po pierwsze mamy na ekranie gwiazdy. Yul Brynner i Gina Lollobrigida to prawdziwe ikony kina przełomu lat ’50 i ’60. Same ich nazwiska gwarantowały pełne sale kinowe. Ale jak na dawne Hollywood przystało, także zgromadzona na planie ekipa musiała być na odpowiednim, „hollywoodzkim” poziomie. Stąd m.in. legendarny King Vidor jako reżyser, Malcolm Arnold jako kompozytor (po latach otrzyma Oscara za muzykę do „Mostu na rzece Kwai”), czy Freddie Young – niezwykle utalentowany operator, który w następnych dekadach zgarnie trzy Nagrody Akademii Filmowej (np. za genialne zdjęcia do filmu „Lawrence z Arabii”).

Wszystkich tych twórców przebił jednak… scenograf. Był nim Richard Day – zdobywca aż siedmiu oscarowych statuetek. Można odnieść wrażenie, że w „Salomonie i królowej Saby” to jego pracę widać na ekranie najbardziej.

Niesamowite są dwie nocne sceny – jedna, gdy jest nam dane oglądać samotnego, modlącego Salomona, i druga, kiedy ekran wypełniają tłumy pogan, oddających w ekstatycznym tańcu cześć swym bogom. W obydwóch sekwencjach warto zwrócić uwagę właśnie na scenografię – niesamowitą, kojarzącą się swym rozmachem i fantazją raczej z teatrem, operą, a nie filmem. Ale przecież taki właśnie był niegdyś film hollywoodzki. Czerpiący pełnymi garściami z najróżniejszych dziedzin sztuki. Także ze świata mody, co widać na ekranie najlepiej, gdy pojawia się Lollobrigida. Wszystkie jej stroje i kreacje to najprawdziwsza rewia, a przy okazji zasługa kolejnego, utalentowanego twórcy, Ralpha Jestera, który projektował kostiumy także do „Dziesięciorga przykazań”, czy „Korsarza”.  

Dzięki wszystkim tym osobom także i dziś jest to film efektowny, atrakcyjny dla oka. Gorzej niestety z jego „biblijnością”. Ale też czy można mieć o to pretensje do autorów scenariusza?

O królowej Saby wiemy z Pisma Świętego niewiele. Usłyszała o mądrości Salomona, przybyła do Jerozolimy wraz ze swym przebogatym orszakiem, porozmawiała z władcą, zachwyciła się jego wiedzą i pałacem, złożyła mu hojny dar i „niebawem wyruszyła w drogę powrotną do swego kraju wraz ze swymi sługami”, jak czytamy w Pierwszej Księdze Królewskiej. Jak z takiej wzmianki stworzyć wierną Biblii, pełnometrażową opowieść?

Scenarzyści musieli więc popuścić nieco wodze wyobraźni. Założyć, że monarchini Saby przybyła do Jeruzalem na przeszpiegi z polecenia Faraona, że się nawróciła, że miała być ukamienowana…

Nic z tego w Starym Testamencie rzecz jasna nie znajdziemy, ale to nie znaczy, że nie warto tego filmu obejrzeć. Warto! Jako ruchoma, biblijna ilustracja sprawdza się świetnie. Pozwala zachwycić się cudownością biblijnego świata i zachęca do sięgnięcia po Pismo Święte. Najlepiej do czytania Go z ołówkiem i głośno!

***

Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego