Goodbye Pink Floyd

Szymon Babuchowski

GN 47/2014 |

publikacja 20.11.2014 00:15

Czy „The Endless River” jest słabą płytą? Nie, słucha się jej bardzo przyjemnie. Ale od zespołu legendy powracającego po dwudziestu latach, by się pożegnać, oczekiwałoby się czegoś więcej.

Długie, leniwie snujące się dźwięki, po których płynęła spokojnie gitara Davida Gilmoura, od dziesięcioleci były znakiem rozpoznawczym Pink Floyd livepix /east news Długie, leniwie snujące się dźwięki, po których płynęła spokojnie gitara Davida Gilmoura, od dziesięcioleci były znakiem rozpoznawczym Pink Floyd

Kilka miesięcy temu fanów Pink Floyd zelektryzowała wiadomość: będzie nowa płyta, pierwsza od 20 lat! No dobra, z tym „nowa” to lekka przesada, bo większość materiału zarejestrowano przy okazji sesji do poprzedniego studyjnego albumu – „The Division Bell”. Jednak już sam fakt, że otrzymamy 53 minuty nie publikowanego dotąd materiału jednego z najważniejszych zespołów w historii muzyki rockowej, stanowił nie lada sensację.

W cieniu liderów

Album „The Endless River” został pomyślany jako hołd dla zmarłego 6 lat temu Richarda Wrighta, klawiszowca brytyjskiej grupy. Wright pozostawał zawsze trochę w cieniu kolejnych liderów: Syda Barretta, Rogera Watersa, Davida Gilmoura.

Pod kierunkiem tych trzech muzyków Pink Floyd zmieniał stopniowo swoje oblicze. Z awangardowej, eksperymentującej kapeli stał się – głównie za sprawą Watersa – grupą nagrywającą monumentalne, koncepcyjne albumy-manifesty, ze słynnym „The Wall” na czele. Pod wodzą zaś Gilmoura muzycy pożeglowali bardziej w stronę melodyjności i budowania nastroju za pomocą przestrzennych brzmień i długich gitarowych solówek. W tym wszystkim Wright był cały czas obecny. Grał w zespole od jego założenia w 1965 r. i zniknął tylko na moment, wyrzucony przez Watersa podczas pracy nad „The Wall”.

Trzeba przyznać, że trochę go brakowało – zarówno na tej, jak i następnej płycie. Choć „The Wall” (1979) i „The Final Cut” (1983) to albumy pod wieloma względami znakomite, trudno oprzeć się wrażeniu, że w obu przypadkach warstwa tekstowa trochę zdominowała całość. Z nieco naiwnych opowieści o alienacji człowieka we współczesnym świecie Roger Waters stworzył coś pomiędzy operą, słuchowiskiem i płytą rockową. Dopiero krążek „A Momentary Lapse of Reason” (1987), nagrany już po odejściu apodyktycznego lidera, przywracał równowagę między muzyką a tekstem. A przede wszystkim na powrót otworzył drogę do twórczości prawdziwie zespołowej.

Tło na pierwszym planie

Powrócił też Wright, początkowo jako muzyk sesyjny, a wkrótce znów pełnoprawny członek Pink Floyd. Słychać go zwłaszcza na „The Division Bell” (1994), gdzie na nowo zaczął komponować i zaśpiewał główną partię wokalną w utworze „Wearing the Inside Out”. Wyszedł z cienia tylko na chwilę, bo duszy frontmana nie miał nigdy. Wprawdzie stworzył dla Pink Floyd kilka pięknych utworów, takich jak chociażby niepokojący „The Great Gig in the Sky” z płyty „The Dark Side of The Moon” (1973), przede wszystkim jednak znakomicie wypełniał tło partiami klawiszy.

Długie, leniwie snujące się dźwięki, po których płynęła spokojnie gitara Gilmoura, od dziesięcioleci były znakiem rozpoznawczym grupy. Wracają one teraz na „The Endless River”. To niemal w całości album instrumentalny, zbudowany z niewykorzystanych fragmentów sesji do „The Division Bell”, do których po latach David Gilmour, Nick Mason i muzycy sesyjni dograli nowe partie. Według zapowiedzi Gilmoura miała to być płyta Pink Floyd „godna XXI wieku”. Jednak muzycznych nowinek, których można by się w związku z tym spodziewać, nie ma tu wiele. Przeciwnie – obcując z płytą, od początku mamy wrażenie, że to wszystko już kiedyś słyszeliśmy.

Po typowym dla Floydów sennym „rozbiegu”, jakim jest „Things Left Unsaid”, następuje „It’s What We Do” z charakterystycznymi klawiszami Wrighta. Budzą one skojarzenia ze wstępem do „Shine on You Crazy Diamond”, tyle że tutaj na wstępie muzycy poprzestają. I tak będzie prawie przez cały album. To, co dotąd było zaledwie tłem, teraz znalazło się na pierwszym planie.

Tu nie będzie rewolucji

Czy to znaczy, że „The Endless River” jest słabą płytą? Bynajmniej, słucha się jej bardzo przyjemnie. Ale od zespołu legendy, powracającego po 20 latach, oczekiwałoby się czegoś więcej. Bo przecież niemal każdy kolejny krążek Pink Floyd był czymś w rodzaju rewolucji. Tymczasem tu otrzymaliśmy świetnie zagrany przegląd charakterystycznych motywów, znanych już skądinąd. I tak w „Anisina” słychać nawiązania do „Us and Them”, w „Allons-Y” pobrzmiewają echa „Run Like Hell”, a dźwiękowe eksperymenty w „Skins” wydają się rodem z „Ummagummy”. Jeszcze więcej jest na płycie podobieństw do utworów z „The Division Bell”, ale to akurat nie dziwi ze względu na czas powstawania utworów. Całość wieńczy jedyna w zestawie piosenka – „Louder than Words”.Jej słowa, napisane przez poetkę Polly Samson, prywatnie żonę Gilmoura, dotykają fenomenu wspólnego tworzenia pięknej muzyki przez ludzi, którzy niekoniecznie umieją ze sobą rozmawiać.

Można ją potraktować jako podsumowanie 49-letniej drogi zespołu Pink Floyd, pełnej międzyludzkich zawirowań, ale i radości, jaką daje prawdziwa sztuka. Podsumowaniem ma być też chyba cała płyta, bo muzycy zapowiadają, że więcej wspólnych nagrań pod tym szyldem nie będzie. Tym bardziej więc warto sięgnąć po ten materiał. Zostawia wprawdzie niedosyt, ale jest to ten rodzaj niedosytu, który towarzyszy nam, gdy zamiast dzieła genialnego otrzymujemy bardzo dobre. Bo „The Endless River” to kawał solidnej roboty. I co do jednego nie mamy wątpliwości: to naprawdę gra Pink Floyd. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.