Disco Polo

Piotr Drzyzga

Czyli entuzjastą gatunku nie jestem, ale…

Disco Polo

W weekend na naszych kinowych ekranach pojawił się wyreżyserowany przez Macieja Bochniaka film „Disco Polo”. Film jak się patrzy! Pomysłowy, odjechany, wariacki i surrealistyczny.

Czegoś takiego się nie spodziewałem. Idąc w niedzielne popołudnie do kina, obawiałem się, że twórcy zaserwują mi najpewniej powtórkę z przeciętnego „Kochaj i rób co chcesz” z 1997 roku. Historia przecież ta sama: młody zdolny muzyk z prowincji próbuje zrobić karierę w branży disco polo, wdając się przy tym w romans z największą gwiazdą tej sceny.

Historia jak wiadomo lubi się powtarzać. Powtarzają się także historie filmowe. Cała sztuka w tym, by przy kolejnym podejściu do znanego, sfilmowanego już wcześniej tematu, opowiedzieć go inaczej, a najlepiej ciekawiej i niesamowicie(j).

Gliński w „Kochaj i rób co chcesz” postawił na realizm i wyszedł mu zwykły, niczym się niewyróżniający, obyczajowy film. Bochniak wybrał inną drogę. Zdecydował się bowiem na… sen.

Kino jest snem. Hollywood – fabryką snów. Często używa się tych określeń, ale, co ciekawe, filmowi twórcy niezbyt często sięgają po oniryzm (poetykę snu). W genialny sposób wykorzystał ją przed laty Alain Resnais, kręcąc niesamowite „Zeszłego roku w Marienbadzie”. Jednym, wielkim, przedziwnym snem był „Zawrót głowy” Hitchcocka. Podobnie „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa. Tym większe moje zdumienie, że twórcy „Disco Polo” sięgnęli po taką konwencję i na dodatek zrobili to z powodzeniem!

W tym filmie wszystko jest możliwe. Polska prowincja przypomina westernową pustynię, bohaterowie spotykają postacie z filmów Hanekego, braci Coen, Felliniego, czy Spielberga, czas można cofnąć, a ekskluzywny jacht płynie przez piaski Sahary.

Rozdziawiona gęba i oczy szeroko otwarte. Niedowierzanie, zaskoczenie, zdumienie i wielka kinofilska frajda.

Świadomość kina Maciej Bochniak i Mateusz Kościukiewicz (gwiazdor i współscenarzysta tego filmu) mają niesamowitą. Potrafią się bawić konwencjami, dowolnie nimi żonglować, a przy tym stworzyć widowisko, jakiego od czasu surrealistycznego „Upału” Kazimierza Kutza w polskim kinie nie było.

„Disco Polo” jest odjechane niczym „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona! Kto by pomyślał, że kiedykolwiek napiszę coś takiego… :)

TAGI: