Ciemne dni Pławniowic

Bernadeta Prandzioch

publikacja 22.01.2016 09:13

O „Dziennikach” ks. Franza Pawlara.

Ks. Franz Pawlar prowadził parafię w majątku hrabiego Ballestrema w Pławniowicach mat. prasowy Ks. Franz Pawlar prowadził parafię w majątku hrabiego Ballestrema w Pławniowicach
Jego dziennik dotyczy wydarzeń w tej miejscowości od połowy stycznia do końca kwietnia 1945 r.

Moje ścieżki w ciągu minionego roku kilkukrotnie wiodły do Pławniowic, przyciągał mnie jak magnes niezwykły spokój i porządek tego miejsca, ale także wrażenie, że niewiele się tutaj w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniło. Siedząc na ławce w ogrodzie otaczającym pławniowicki pałac, przyglądając się soczyście czerwonym w blasku słońca murom, nietrudno jest wracać myślami do tutejszej przeszłości. Świetlanej, bogatej, sielskiej.

O tym, że były i ciemne dni w historii Pławniowic, przypomina kaplica w narożniku pałacowego ogrodzenia, od strony Domu Kawalera. 52 nazwiska unseren gefallenen Helden. Spore żniwa zebrała I wojna światowa w tej liczącej kilkuset zaledwie mieszkańców wsi. Ale ciemne dni nastały w Pławniowicach raz jeszcze. Był styczeń 1945r., właściciel tych ziem, hrabia Nikolaus von Ballestrem zmuszony był wyjechać, bo ze wschodu nadciągała już Armia Czerwona i było kwestią dni aż dotrze do Flössingen (od 1936r. do 1945r. nazwa ta funkcjonowała zamiast Plawniowitz). Część mieszkańców również zdecydowała się wyjechać. Ale nie wszyscy, nie on – kapelan pałacowej kaplicy, Franz Pawlar. Niespełna 36-letni wówczas ksiądz stał się świadkiem i kronikarzem wydarzeń, które miały miejsce w Pławniowicach w kolejnych miesiącach.

Jego notatki, obejmujące okres od 16 stycznia do 27 kwietnia 1945r., za sprawą tłumacza – Leszka Jodlińskiego – oraz wydawnictwa Silesia Progress, niedawno ujrzały światło dzienne. To przejmujące, miejscami wręcz trudne do przyjęcia świadectwo tamtych dni. Głos niezwykły, bo zwykły – to głos, który nie wznosi się ex cathedra, nie należy do badaczy, historyków, ani tych, którzy wojnę próbują sobie zawłaszczyć, by uczynić z niej kartę przetargową w politycznych i ideologicznych grach. To głos człowieka, który patrzył i widział, a co widział – to zapisywał.

I choć zastrzega we wstępie, że notatki czyni, bo mogą okazać się w przyszłości cenną pomocą podczas badania spraw z tamtego okresu, na szczęście dla współczesnych czytelników „Dziennik” nie jest jedynie rzeczową relacją, ale zapisem przeżyć, emocji samego autora i jego otoczenia.

Pawlar pozostaje nieugięty i surowy, mimo niepewnych czasów sumiennie wypełnia swoją kapłańską posługę – grzebie zmarłych, nie rezygnuje z odprawiania Mszy, nawet jeśli musi to zrobić w szklarni czy stodole; napomina też przy każdej okazji swoich parafian, którym wojenna zawierucha rozluźniła moralne zasady. Troszczy się o mieszkańców, mimo że niejednokrotnie doprowadzają go do furii swoim zachowaniem (jak wówczas gdy rozkradają wino z pałacowych piwnic).

To, co chyba najbardziej uderza współczesnego czytelnika, to – przynajmniej w mojej ocenie – niepewność tamtych czasów, widoczna najpierw w nerwowym oczekiwaniu na nadejście Armii Czerwonej, a potem – co może nawet bardziej dotkliwe – brak jakiejkolwiek logiki działania radzieckich żołnierzy, sprzeczność wydawanych przez nich rozkazów. Dzisiejsze ustalenia jutro stają się nieważne, jednych dowódców zastępują inni, ludzie raz po raz opuszczają swoje domy, by za chwilę do nich powracać. Podobnie niepewny jest los duchownych. Podczas gdy jednych kapłanów sowieci mordowali od razu po zajęciu wsi, innych poniżali (Pawlar opisuje przypadek ojca Rühla, który został zmuszony przez żołnierzy do przygrywania im na pianinie podczas pijackiej orgii), a jeszcze inni – jak autor dziennika – przeszli miesiące po zainstalowaniu się radzieckich wojsk w zasadzie bez szwanku.

Pawlar opisuje wszystkie zdarzenia szeroko i możliwie bezstronnie – kiedy uważa to za słuszne, bezlitośnie krytykuje Rosjan (gdy wraca z zakonnicami do domu, pomstuje na rosyjską nieznajomość sprzętów – w muszlach klozetowych pływają mydliny, a pełne odchodów umywalki zalegają pod łóżkami), ale i mieszkańców wsi (za plądrowanie majątku, spoufalanie się z Rosjanami czy biesiadowanie w piwnicach pałacu). Ale potrafi też docenić sowietów za ich gesty i zachowania – gdy pozostawiają bez konsekwencji jego zbyt ostre słowa, kiedy zezwalają na odprawianie Mszy czy – sytuacja to zupełnie niezwykła – kiedy jeden z podoficerów przychodzi do niego wraz z jedenastoma innymi żołnierzami i zaczyna z nim rzeczową dyskusję o istnieniu Boga.

Fragment, o którym nie sposób zapomnieć na długo po lekturze, to zapiski księdza Pawlara z 29 marca 1945r., z Wielkiego Czwartku. Mieszkańcom zostaje wówczas na powrót udostępniona pałacowa kaplica:

„Tabernakulum stało otworem – pisze Pawlar – ale nie z powodu zwyczaju, jaki w tym czasie panował, lecz jedynie z tego haniebnego powodu, że się do niego włamano (…).

Na ołtarzu nie było żadnego krzyża, nie dlatego jednak że jak zawsze w Wielkim Tygodniu okryto go całunem, lecz ponieważ go skradziono.

Ołtarz pozbawiono wszelkich dekoracji i symboli. Ogołocony i nagi był jednak nie z powodu modlitwy księdza wypowiadającego słowa psalmu i dokonującego zwyczajowego obnażenia ołtarza, lecz za sprawą pozbawionych kultury zbójów i niegodziwców”.

Na uwagę – obok samego „Dziennika” – zasługuje również osoba jej autora. Ksiądz Franz Pawlar przez długie lata był oddanym górnośląskim sprawom duszpasterzem. Wyświęcony w 1935 r., posługiwał najpierw w parafii św. Józefa w Hindenburgu (obecnie: Zabrze), następnie w majątku hrabiego von Ballestrem w Plawniowitz. Ze względu na to, że jako kapłan opiekował się także polskojęzycznymi parafianami, dotknęły go szykany ze strony nazistowskiej administracji. Trzy miesiące, począwszy od 15 września 1939r., spędził w areszcie w Gleiwitz. Po wojnie skierowany do parafii w Krzanowicach, był tam proboszczem do 1980 roku. Oprócz tego, że był oddanym swej służbie kapłanem, pasjonowały go dzieje Górnego Śląska. Pozostawił po sobie obszerne archiwum materiałów, dokumentów i własnych notatek.

*

Tekst z cyklu Mała Biblioteczka Śląska