Uroda ciała żyje

Barbara Gruszka-Zych

GN 04/2016 |

publikacja 21.01.2016 00:15

Podczas procesu na pytanie sowieckich sędziów, kto go uczynił poetą, Josif Brodski odpowiedział prowokacyjnie: „Mam to od Boga”. Przez jego wiersze Bóg prześwieca jak światło gwiazdy, o którym pisze w utworach na Boże Narodzenie.

28 stycznia mija 20. rocznica śmierci  Josifa Brodskiego. Jak powiedziała Anna Achmatowa: „znał wszystkie rymy języka rosyjskiego” ANDERSEN /SIPA PRESSEAST/east news 28 stycznia mija 20. rocznica śmierci Josifa Brodskiego. Jak powiedziała Anna Achmatowa: „znał wszystkie rymy języka rosyjskiego”

Narodzenie Jezusa Chrystusa uważał za najważniejsze wydarzenie świata. Od 1961 r. gdziekolwiek się znajdował – w więzieniu, na zesłaniu, w Jałtcie, w Wenecji czy w Nowym Jorku – notował z tej okazji jakiś wiersz. „(…) Dziecię było zaledwie kropką – kropką była też jedna z gwiazd./ Z uwagą, bez mrugnięcia, przez blade, rozpierzchłe chmury/ w Narodzonego w żłobie wpatrując się z dala i z góry –/ z głębin kosmosu, z jego przeciwległego końca –/ zaglądała w jaskinię gwiazda. Spojrzeniem Ojca” – pisał w „Gwieździe Bożego Narodzenia”. Nie lubił mówić o swojej wierze.

Stosując się do zasad przestrzeganej w Ameryce politycznej poprawności, uznawał, że to sprawa prywatna. Za to lubił się przyznawać do bycia poetą. A poezja, według niego, jest siłą napędową każdego języka. To, że zostanie mistrzem słowa, przepowiedziała mu w młodości przyjaciółka i mentorka – wielka rosyjska poetka Anna Achmatowa. „Josifie, my oboje znamy wszystkie rymy języka rosyjskiego” – powiedziała. W czerwcu 1993 r., kiedy Brodski odbierał doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, podczas uroczystego obiadu w restauracji Corner zadałam mu nie całkiem odpowiednie w tamtej sytuacji pytanie: – Czy poezja unieśmiertelnia? – Nieśmiertelności nie zapewnia, ale ocala – odpowiedział po polsku, wtrącając rosyjskie i angielskie słówka.

– Znasz li eti stroczki amerykańskiego poety Wally Stevensa: „Ciało umiera, uroda ciała żyje” – zacytował. Ten fragment zrozumiałam dopiero w dniu jego śmierci – 28 stycznia 1996 r. Zaglądałam wtedy łapczywie do jego tomików, w których, jak się okazało, żyła „uroda jego ciała”. Od tamtej chwili minęło już 20 lat.

Poeta pasożyt

Urodził się 24 maja 1940 r. w Leningradzie, w żydowskiej rodzinie, korzeniami sięgającej do litewskich, a niegdyś polskich Brodów. Do 32. roku życia mieszkał z rodzicami przy Litiejnym Prospekcie, w domu, który opisał w słynnym eseju „Półtora pokoju”. To było mieszkanie kwaterunkowe, w którym żyło pod jednym dachem kilka rodzin. Do dziś przetrwał w nim duch tamtej epoki, bo w stworzeniu muzeum Brodskiego przeszkadza córka jednego z dawnych lokatorów, nadal zajmująca część mieszkania i korzystająca z kuchni.

Przyszły noblista jako 15-latek przestał chodzić do szkoły i bez potwierdzonego dokumentami wykształcenia wykładał później na uznanych amerykańskich uniwersytetach i otrzymywał doktoraty honoris causa. Za swoje poglądy trafił najpierw do szpitali psychiatrycznych, w ZSRR uznawanych za dobre miejsce do zamykania osób niewygodnych dla władzy. W 1964 r. skazany w procesie, który można uznać za farsę, otrzymał wyrok 6 lat łagru. Wymierzono mu go za „pasożytnictwo i kontrabandę literacką” oraz „rozpowszechnianie swoich wierszy o ideologicznie kalekiej treści”. Na rok znalazł się na zesłaniu pod Archangielskiem. Został zwolniony pod wpływem nacisku międzynarodowej opinii publicznej.

Zapełnił puste więzienie

Nie chciał, by kojarzono jego poezję z doświadczeniami więzienia i pobytami w szpitalach psychiatrycznych. – Po prostu więzienie było puste i trzeba było je zapełnić – odpowiedział mi trochę ironicznie, kiedy spytałam go o tamte czasy. – Nadawałem się do zapełnienia tego miejsca – dodał. W 1972 r. władze pozbawiły go obywatelstwa ze względu na żydowskie pochodzenie i został wydalony ze Związku Radzieckiego bez możliwości powrotu.

W zbiorze esejów „Śpiew wahadła” niezrażony tym napisał, że Petersburg pozostanie dla niego najpiękniejszym miastem na ziemi. Osiedlił się w Stanach Zjednoczonych przy wsparciu doceniających jego twórczość W.H. Audena, Czesława Miłosza, Susan Sontag, Seamusa Heaneya, Thomasa Tranströmera. Zaczął pisać po angielsku, wykładał na uniwersytetach, a w latach 1991–1992 sprawował godność Poety Laureata Biblioteki Kongresu USA. – Żyję w Ameryce, bo kocham amerykańską literaturę, a szczególnie poezję – mówił. Kiedy w 1987 r. dostał Nobla, zaczął m.in. promować poezję angloamerykańską na szerszą skalę.

Z jego inicjatywy rozpoczęto bezpłatną dystrybucję antologii poetyckich w miejscach publicznych. Bo, jak twierdził w eseju „Sprawić przyjemność cieniowi”: „Nieczytanie wierszy sprawia, że społeczeństwo osuwa się na taki poziom, na którym staje się łatwym łupem demagoga lub tyrana”.

Bez schematów

Wielu chciało w nim widzieć poetę politycznego. Uznać za symbol walki z komunizmem, bo mogła to sugerować jego biografia. Jednak nie pisał poezji zaangażowanej. Jego wiersze były zaangażowane w życie w ogóle. Wiedział, że dobra twórczość nie może być powielaniem schematów, ale uwalnia od nich, odnawiając spojrzenie: „Odrzuca lub objaśnia ideologiczną grę, a zatem ją kompromituje”. – Pisanie jest szkołą niepewności, dlatego boi się go każda totalitarna władza – powiedział w rozmowie z Anną Epolboin. Napisał słynne wiersze o wojnie w Afganistanie, o zamordowanych górnikach z kopalni „Wujek”, „Melodię berlińskiego muru”.

Przedstawiał w nich tamte wydarzenia nie jak polityk, ale człowiek dotknięty ludzką tragedią. Do Polski jego poezja przyszła dzięki wybitnym tłumaczom – głównie Katarzynie Krzyżewskiej i Stanisławowi Barańczakowi. Poza tym miał wiele innych związków z naszym krajem. Jak przypomina Katarzyna Krzyżewska w eseju o wielokulturowości Brodskiego, był współautorem i pierwszym sygnatariuszem oświadczenia rosyjskich intelektualistów „Miara odpowiedzialności”.

Pisał w nim między innymi: „Jest oczywiste, że główną odpowiedzialność za dokonane zło ponosi polityczna mafia sprawująca krwawą dyktaturę nad narodami naszego kraju. Wiadomo jednak, że zbrodni dokonują ludzie, a odpowiada za nie naród. Dlatego też my, rosyjscy inteligenci, spoglądając dzisiaj w przeszłość, winniśmy z bólem i skruchą wziąć na siebie winę za wszystkie ciężkie grzechy popełnione w imieniu Rosji wobec Polski”.

Nerwy zamiast zasad

– Wiersz uruchamia się w twórcy za pomocą tego samego mechanizmu co modlitwa – powiedział w Katowicach podczas przyjmowania tytułu doktora honoris causa. Zwykle mówił wiersze z pamięci, po rosyjsku, śpiewnie, z ręką nonszalancko wsuniętą w kieszeń marynarki, robiąc pauzy na palenie papierosów. Zresztą nie tylko swoje utwory, ale także Achmatowej, Mandelsztama, Cwietajewej. – Takie coś słyszeliśmy w cerkwi – twierdzili jego słuchacze.

Był pewien, że pisanie uzależnia. Podczas noblowskiego wykładu przytoczył słowa W.H. Audena: „Piszący wiersz robi to dlatego, że jego układanie potęguje świadomość, myślenie, postrzeganie świata. Raz tego doznawszy, nie jest w stanie wyrzec się tego eksperymentu i uzależnia się od tego stanu tak, jak wpada się w zależność od narkotyków czy alkoholu”. Mimo kilku zawałów serca, poważnych operacji żył, nie oszczędzając się – intensywnie pisał, podróżował, spotykał się z ludźmi. Na określenie siebie przywoływał słowa Akutagawy Ryunosuke: „Nie mam zasad. Mam jedynie nerwy”.

Jak przypomina Katarzyna Krzyżewska, twierdził, że największym skarbem, jaki ma Rosja, jest język. „I każdy, kto się nim posługuje rzetelnie i z talentem, powinien być przez naród szanowany, ceniony, kochany”. Niestety, jego ojczyzna go nie doceniła. Za to robili to czytelnicy z całego świata. W Katowicach powiedział mi, że popularność to nic dobrego dla poety: – To zagrożenie, że nagle zacznie się uważać za gwiazdora i odnosić się do siebie lepiej, niż na to zasługuje.

Ale mnie to nie dotyczy – dodał. „Co mogę powiedzieć o życiu?/ Że to rzecz w sumie dość długa./ Tylko nieszczęście budzi we mnie zrozumienie./ Ale dopóki ust mi nie zatka gliniasta gruda,/ będzie się z nich rozlegać tylko dziękczynienie” – napisał w wierszu bez tytułu. Jak prosił w swoim testamencie, został pochowany w ukochanej Wenecji na cmentarzu na wyspie San Michele. Zachwycał się nią i jeździł tam na każde święta Bożego Narodzenia. „My bowiem znikamy, a piękno pozostaje. My bowiem zmierzamy w przyszłość, podczas gdy piękno jest wieczną teraźniejszością” – napisał w poświęconym temu miastu eseju „Znak wodny”. I takie piękno jak Wenecja niesie do dziś jego poezja. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.