Śmierci nie ma

Szymon Babuchowski

publikacja 22.06.2016 05:00

O życiu w rozdwojeniu, stracie dziecka i Bogu, który nie jest kapryśnym dziadkiem, opowiada raper Tomasz „Hiob” Karenko.

Tomasz „Hiob” Karenko wygrał chrześcijański Koncert Debiuty razem z zespołem Muode Koty. henryk przondziono /foto gość Tomasz „Hiob” Karenko wygrał chrześcijański Koncert Debiuty razem z zespołem Muode Koty.

Szymon Babuchowski: Wygrałeś chrześcijański Koncert Debiuty razem z zespołem Muode Koty. Ale z Ciebie to chyba raczej stary kocur niż młody kot?

Tomasz „Hiob” Karenko: No cóż, nie da się ukryć, że jestem najstarszy z tego składu. {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} Ale dla mnie to taki eliksir młodości. Jak przebywa się z młodszymi od siebie, to ma się w sobie trochę więcej siły do życia. To potrzebne, bo mam czasami takie momenty „niechciejstwa”, kiedy wydaje mi się, że tracę cel.

Jak dzisiaj patrzysz na własną młodość?

Wielu decyzji i zachowań żałuję. Ale staram się nie rozdrapywać tego, bo czasu nie cofnę. Trzeba pogodzić się z przeszłością i z samym sobą.

Podobno miałeś się nie urodzić?

Tak, lekarze i część rodziny parli na to, żeby moja mama mnie nie urodziła. Była chora na stwardnienie rozsiane, a ta choroba po urodzeniu dziecka bardzo szybko postępuje. Więc „życzliwi” namawiali ją, żeby przedłużyła swoje zdrowie i życie kosztem życia swego dziecka, czyli mnie. No ale, chwała Panu, urodziła mnie.

Żyłeś z piętnem tego początku?

Cały czas tkwi we mnie poczucie, że jestem niepotrzebny, niechciany, „nielegalny” – jak nawijam w jednym z kawałków. To się za mną ciągnie. Podjąłem po raz kolejny terapię psychologiczną i zaczynam dostrzegać więcej kolorów, pozytywów w swoim życiu. Zaczynam też rozumieć, dlaczego na pewne sytuacje reaguję bardzo wybuchowo. Próbuję się ze sobą zaprzyjaźnić, chociaż nie jest to takie proste, jeżeli przez ponad trzydzieści lat nie kocha się siebie.

A tak było z Tobą?

Przez całe życie towarzyszyło mi niezadowolenie, wręcz nienawiść do samego siebie. Nie mogłem spojrzeć w lustro. A teraz zaczynam powolutku, z pomocą księdza terapeuty, układać to wszystko. Oczywiście z Panem Bogiem. Chodzę do kapłana, bo dla mnie to ważne, żeby te sfery – duchową i czysto ludzką – widzieć razem.

Wiesz już, czemu siebie nie kochałeś?

Swego czasu wiele rzeczy przypisywałem demonom. To prawda, że szatan istnieje i czyha na nas, ale przecież pewne decyzje – zgoda na grzech, na upadek – były moje. Dzisiaj wiem, że niektóre zachowania to po prostu nieprzepracowane rzeczy z dzieciństwa. W moim domu wszystko kręciło się wokół choroby mamy. Zanim wyjechałem na studia, przez dwadzieścia lat siedziałem sam w pokoju, zamknięty w swoim świecie. Wołałem o uwagę, o miłość, okaleczałem się. Rodzice w ogóle nie reagowali – udawali, że tego nie widzą. Uwierzyłem też mojej babce, która mówiła, że jak gdzieś dalej wyjadę, to mama umrze. Dopiero podczas studiów terapeutka wytłumaczyła mi, że to totalna bzdura. Niby to oczywiste, ale ja ślepo wierzyłem w to, co słyszałem niemal od urodzenia. Poza tym jestem jedynakiem i rodzice bali się wychować mnie na egoistę. Tylko że wykręciło im się to w drugą stronę – sprawili, że jestem dziś 36-letnim niedowartościowanym mężczyzną, który nie wierzy w siebie. Cały czas bowiem słyszałem: ty sobie nie myśl, że jesteś najładniejszy, najmądrzejszy itd.

I kiedy wyjechałeś na studia, pewnie chciałeś odreagować?

O tak, zerwałem się jak pies ze smyczy! Hulaj dusza, piekła nie ma! I to na KUL-u, na teologii, proszę ja ciebie! {BODY:BBC} (śmiech){/BODY:BBC} W moje pierwsze studenckie urodziny nawaliłem się jak messerschmitt, zarzygałem największą dyskotekę w Lublinie. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, gdzie jestem. Po prostu masakra. Myślałem wtedy: w końcu jestem wolny, robię, co chcę. A że to było złe? To prawda. Później nie było lepiej. Na studiach miałem opinię dziwkarza i ćpuna. Z tym ćpunem to nie wiem, skąd się wzięło, bo akurat narkotyki nigdy mnie nie fascynowały, ale dziewczyny zmieniałem cały czas. To owoc samogwałtu, w którym tkwiłem osiemnaście lat, może nawet więcej. Pan Bóg odebrał mi go dopiero na ślubnym kobiercu, w sakramencie małżeństwa.

Pstryk – i koniec?

Praktycznie tak. Po ślubie miałem jeszcze tylko parę wpadek. Wcześniej walczyłem z tym własnymi siłami, ale nie udawało się. To mi strasznie wykrzywiło obraz kobiety – wydawało mi się, że one są tylko po to, żeby zaspokoić moje potrzeby. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale po prostu pragnąłem miłości, ciepła, bliskości – takiej normalnej, której zabrakło w moim życiu.

Winisz za to rodziców?

Kocham moich rodziców – wierzę, że mama jest w niebie, a z tatą mam już teraz dobry kontakt. Spędzamy ze sobą czas i daje nam to niesamowitą radość, a kiedyś nawet nie rozmawialiśmy zbytnio ze sobą. To nie było tak, że on mnie nie kochał. Tylko nie potrafił okazywać uczuć.

Będąc studentem, chodziłeś do kościoła?

Tak, to była taka duchowa schizofrenia. Od pierwszej Komunii byłem w służbie liturgicznej, ale kiedy wychodziłem z kościoła, to komża czy alba zostawała w zakrystii, a ja nie żyłem tym, co czytałem na ambonie. Dotyczyło to nie tylko sfery seksualnej, ale np. także chodzenia na mecze, gdzie była eskalacja nienawiści. Dużo było takiego rozdwojenia.

Uwierało Cię to?

Tęskniłem za Panem Bogiem. Kiedy miałem takie długie ciągi bez Niego, to aż jęczałem, żeby wrócił. On cały czas był, ale w tamtym okresie wydawało mi się, że mnie zostawia. Potrafiłem też wyprzeć Go ze swojego życia na dłuższy czas. Byłem mistrzem kłamstwa – nikt nie mógł mnie zagiąć, na wszystko znalazłem odpowiedź. Tego też nauczyłem się w domu. Bo jako nastolatek, chcąc wyrwać się z domu, mówiłem, że idę do kościoła, a szedłem pograć w piłkę. Kiedy rodzice pytali, o czym było kazanie, to mówiłem, że o Panu Jezusie, miłości Bożej. Później miesiącami, czy nawet latami, przyjmowałem świętokradczo Komunię. Bo jak by to wyglądało, gdyby ministrant, lektor przez tak długi czas nie przystępował do Komunii? Więc na pokaz przyjmowałem Pana Jezusa, chociaż serce miałem brudne jak nie wiem co. Ważne, że miałem złożone rączki.

To kiedy przyszła refleksja, że coś tu jednak jest nie tak?

Miewałem takie zrywy, że wracałem do Pana Boga. Na studiach przyjaciele ciągnęli mnie w tę stronę. U sercanów na Czechowie była Msza młodzieżowa, gdzie czułem się dobrze, bo było dużo ludzi z subkultur: metale, punki. Nikt nie patrzył krzywo na mojego irokeza i glany. Ale największa refleksja przyszła dopiero w 2010 r. Spełniło się moje marzenie: stanąłem z Magdą na ślubnym kobiercu, pojechaliśmy w podróż poślubną do Kazimierza nad Wisłą i tam, pyk, poczęło się nasze dzieciątko. Byliśmy przeszczęśliwi, radocha jak nie wiem co. Zbliżały się święta, trwała krzątanina, pieczenie ciast. Aż tu pewnego dnia, wracając z pracy, spotkałem Magdę pod blokiem zapłakaną. Okazało się, że straciliśmy dzieciątko. Wtedy totalnie zawalił się nasz małżeński świat. Zaczęliśmy na siebie warczeć, kłócić się. Zero szacunku, pogarda, nienawiść. Chciałem się rozwieść, popełnić samobójstwo, bo nie widziałem żadnego sensu. Ale nagle w głowie pojawiła się myśl, takie ultimatum: „Panie Boże, daję Ci ostatnią szansę: albo zareagujesz teraz i damy radę z Tobą, wyciągniesz nas z tej beznadziei, albo rozwiodę się, może nawet pójdę w piach”. I Pan Bóg zadziałał.

Jak?

Nie było jakichś fajerwerków, ale zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Parę miesięcy później pojechałem na pielgrzymkę do Częstochowy dla osób niepełnosprawnych, z którymi pracowałem. Trafiłem przed sam obraz Matki Bożej Jasnogórskiej. Klęknąłem, spojrzałem Jej w oczy i powiedziałem: „Ty, Mamo, straciłaś swojego Syna. Wiesz, jak to boli – przecież przeżyłaś to samo. Widzisz, że nie dajemy rady, po prostu umrzemy. Jeżeli możesz, to proszę, zadziałaj, pogadaj ze swoim Synem. Nie wiem, jak to się ma stać, ale ja mówię Tobie: tak”.

Przyszła odpowiedź?

Uważam to za ewidentny cud, bo choć tydzień wcześniej nie mogliśmy na siebie patrzeć, nienawidziliśmy się, po powrocie z pielgrzymki doszło do poczęcia Zuzi – normalnie, z czułością, jak mąż z żoną. Od tamtej pory nasze życie wywróciło się do góry nogami – w pozytywnym sensie. Wiadomo, że wszystkie problemy nie zniknęły automatycznie i nadal zdarza nam się kłócić – jak to w małżeństwie. Ale widzimy cel. Paradoksalnie przez stratę dzieciątka Pan Bóg nam powiedział, że śmierci nie ma: „Spotkacie się ze swoim dzieciątkiem, które jest już ze Mną, tylko nie zepsujcie tej sprawy”. Jest motywacja do tego, żeby żyć godnie.

Zrozumiałeś coś dzięki ojcostwu?

Tak: że Pan Bóg nie jest naszym wrogiem, chce dla nas jak najlepiej. Ja sam mam czasem ochotę wystrzelić Zuzię w kosmos, bo denerwuje mnie na maksa. Mówię jej: uważaj, nie rób tego, a ona i tak pójdzie tam, gdzie chce, przewróci się, rozbije kolano, a później beczy. Ale nie potrafię gniewać się na nią. Kocham ją i w tej miłości staję się bezsilny. O ile bardziej dotyczy to Pana Boga! My też robimy Mu na złość, odwracamy się, nie słuchamy Go. Ale to jest właśnie najpiękniejsze: że jedyne, czego Pan Bóg nie może, to przestać nas kochać. Im bardziej upadamy, tym bardziej On chce nam pomóc.

Czemu przyjąłeś pseudonim Hiob?

Bo Hiob, choć stracił wszystko, nie odwrócił się od Pana Boga. „Bóg dał, Bóg wziął” – to jest niesamowita postawa. Chodzi o uświadomienie sobie, że Pan Bóg nie jest kapryśnym dziadkiem, któremu się nudzi i dlatego ludzi doświadcza. Hiob jest dla mnie wzorem wierności i ufności Panu Bogu, czego mnie ciągle jeszcze brakuje.

Jak to się stało, że facet, który kiedyś nosił irokeza, zajął się hip-hopem?

A to do Pana Boga z tym pytaniem! Ja nie chciałem żadnego hip-hopu, dla mnie to była muzyka dla tych, którzy nie potrafią śpiewać. A ja przecież jestem wokalistą – śpiewałem rocka, reggae, nawet poezję. I teraz mam rapować? No przecież to jest po prostu dno! Kłóciłem z Panem Bogiem, było we mnie sporo pychy.

To Bóg powiedział Ci: masz rapować?

Nie bezpośrednio, ale tak to odczułem. Po śmierci dziecka napisałem pierwszy utwór hiphopowy, później pojawił się kolejny i kolejny. Zobaczyłem w tym działanie Pana Boga. Wsparł mnie ks. Jacek Miszczak z radia RDN, nagle pojawili się ludzie od bitów, od studia nagraniowego. Stwierdziłem: damy radę.

Hip-hop jest dobrym nośnikiem Ewangelii?

Zdecydowanie tak! Nie lubię dopuszczać do siebie tej myśli, ale hip-hop jest modny i Pan Bóg dotyka przez niego ludzi. Nie tylko tych młodych, gimnazjalistów, ale także starszych, zupełnie niezwiązanych z tym nurtem muzycznym. Kiedy gram i daję świadectwo o stracie dziecka, podchodzą do mnie rodzice, którzy doświadczyli podobnej straty. To potwierdza, że to, co robię, ma sens.

Czujesz się dzisiaj kochany?

Jeszcze nie tak, jak bym chciał. Wiem na miliard procent, że Bóg jest, ale nie czuję Go tak namacalnie. A chciałbym poczuć w sercu, fizycznie wręcz, Jego miłość. To moja wielka tęsknota. Ale widzę w tym jakiś Boży sens.