Przerwany monopol w kulturze

Bogumił Łoziński

GN 32/2016 |

publikacja 04.08.2016 00:00

Kierownictwo Instytutu Książki jest atakowane przez dotychczasowych beneficjentów tej instytucji, ponieważ chce przerwać ich monopol na korzystanie z państwowych środków.

Przerwany monopol w kulturze canstockphoto; montaz studio gn

Decyzje podejmowane przez nowe kierownictwo Instytutu Książki znajdują się w ogniu krytyki środowisk, które można określić mianem lewicowo-liberalnych. Zarzucają one dyrektorowi Dariuszowi Jaworskiemu i jego zastępcy Krzysztofowi 
Koehlerowi, którzy kierują tą instytucją od kwietnia br., że promują autorów konserwatywnych kosztem dotychczasowych beneficjentów. Z naszych informacji wynika, że dotowani od lat twórcy nadal otrzymują od Instytutu wsparcie, natomiast grono to jest poszerzane o nowe środowiska. Właśnie to wywołuje wściekłość dotychczasowych elit, które zdominowały polską kulturę.

Zakazane lektury

W lipcu w „Gazecie Wyborczej” opublikowany został artykuł Grzegorza Nurka pt. „Kolejne zmiany w Instytucie Książki”, w którym autor opisuje negatywne zjawiska, jakie według niego dzieją się w tej instytucji. Ich kaliber jest różny – od informacji o odejściu cenionego pracownika Tomasza Pindela po zarzuty o rezygnacji z promowania tłumaczeń książek Olgi Tokarczuk na rzecz tekstów Bronisława Wildsteina. Autor krytykuje także seminarium zorganizowane dla zagranicznych wydawców. „Przestępstwo” miało polegać na tym, że na liście lektur do jednego z wykładów jako przykład eseistyki znaleźli się tacy autorzy jak Andrzej Nowak czy Ryszard Legutko. Redaktor Nurek podsumowuje ten fakt stwierdzeniem: „Bo, jak zapowiedział Jaworski, należy bardziej promować autorów literatury religijnej i środowiska konserwatywne”.

Warto bliżej przyjrzeć się zarzutom, bo odsłaniają one mentalność krytyków. Otóż z opisu seminarium dla wydawców brytyjskich, jaki znajduje się w „Gazecie Wyborczej”, nie dowiemy się, że wykładów było sześć. Każdy z sześciu wykładowców (z różnych uczelni) omawiał inny gatunek literacki, a jako ilustrację do niego miał wybrać 10 pozycji z polskiej literatury. Redaktor GW jako dowód „przestępstwa” podaje cztery pozycje. Pomija, że wśród pozostałych wskazanych przez tego wykładowcę tekstów były np. dzieła Leszka Kołakowskiego czy Karola Modzelewskiego. Dla dziennikarza GW fakt, że wśród 10 pozycji znajdują się cztery, które oskarża o konserwatyzm, jest dowodem na promowanie prawicy. Problem polega na tym, że środowiskom lewicowo-liberalnym przeszkadzałby nawet jeden autor konserwatywny. Nie chodzi bowiem o proporcje, ale o fakt, że w ogóle na tej liście się znalazł ktoś spoza „salonu”.

Dajmy szansę innym

Drugim poważnym zarzutem stawianym nowemu kierownictwu jest odmawianie wsparcia finansowego tłumaczom książek niektórych pisarzy w ramach realizowanego przez Instytut programu translatorskiego „Copy-
right Poland”. Redaktor Nurek diagnozuje, że chodzi o tych autorów, „którzy wypowiadają się krytycznie o nowej władzy czy sytuacji w kraju”. Jako przykład podaje odmowę wsparcia finansowego litewskiemu tłumaczowi Vyturysowi Jarutisowi na tłumaczenie „Biegunów” Olgi Tokarczuk. Temat ten podjęła również red. Justyna Sobolewska na portalu polityka.pl, w artykule pod znamiennym tytułem: „Instytut Książki za rządów PiS zmienia się, i to na gorsze. Teraz blokuje tłumaczy”. Twórczo rozwinął go portal fakt.pl: „PiS bierze się za książki! Okazuje się, że skutecznie atakuje pisarzy, którzy tworzą nie po myśli władzy”. Jeszcze dalej posunął się portal natemat.pl, gdzie mogliśmy przeczytać, że PiS cenzuruje autorów książek: „Jak wprowadzić cenzurę bez powoływania Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk? Wystarczy nie dać pieniędzy na tłumaczenie książek autorów niechętnych władzy. Autorzy, którzy władzy nie krytykują, nie mają się czego obawiać. I tak znaleźliśmy się w PRL”.

Tymczasem okoliczności tego przypadku ukazują go w zupełnie innym świetle. Otóż Instytut Książki w ramach programu „Sample Translations” od 2009 r. sześciokrotnie finansował tłumaczenia fragmentów książek Olgi Tokarczuk. Wśród nich byli „Bieguni” (na język angielski). Książka ta została już wydana w 13 językach.
– W tej sytuacji uznałem, że skoro dzieło to ukazało się w tak wielu językach, to potencjalny litewski wydawca winien sam ponieść koszty próbnego tłumaczenia – wyjaśnia nam dyrektor Jaworski. I dodaje, że środki, które przekazano by na tłumaczenie fragmentu „Biegunów”, zostaną przeznaczone na innego tłumacza i autora, którego książka miałaby zdecydowanie mniejsze szanse na przekonanie zagranicznego wydawcy. Nie widzi też problemu z dotowaniem przez Instytut tłumacza próbki książki B. Wildsteina. – To nie jest tak, że jak damy jednym, to nie damy innym, nie ma takiej alternatywy, po prostu poszerzamy spektrum – tłumaczy.

Odpiera on zarzuty, że podejmuje decyzję na podstawie klucza politycznego. Jako dowód podaje fakt, że zaakceptował dofinansowanie udziału czterech polskich twórców w październikowym Read My World Festival w Amsterdamie. W tym gronie jest rzekomo cenzurowana Olga Tokarczuk, a także Julia Fiedorczuk, Mariusz Szczygieł („Duży Format” „Gazety Wyborczej”) i Ziemowit Szczerek piszący do „Polityki”. Ten ostatni skarży się w kolejnym artykule atakującym kierownictwo Instytutu Książki, który ukazał się
28 lipca w „Gazecie Wyborczej”, że nie otrzymał wsparcia finansowego na podróż na targi książki do Lwowa, i oczywiście komentuje to jako decyzję polityczną. Autor artykułu, Grzegorz Grzesiczak, krytykuje w nim dyrektora Jaworskiego, że ustalił „niewłaściwy” skład delegacji reprezentującej Polskę.

Przeciwko ocenianiu działań Instytutu z perspektywy politycznej i ideologicznej zdecydowanie protestuje K. Koehler. – Taką narrację próbują narzucić środowiska nas krytykujące, zdecydowanie ją odrzucam. Nie powinniśmy się zgodzić na myślenie ich kategoriami – „oni”, „nasi”. Przy podejmowaniu decyzji nie ma i nigdy nie będzie kryterium stosunku do władzy – mówi nam.

Niepokój beneficjentów

Instytut Książki zaczął działalność w 2004 r. Jego celem jest popularyzacja książek i czytelnictwa oraz promocja polskiej literatury i języka polskiego na świecie. Budżet roczny tej instytucji wynosi od 70 do 90 mln złotych, tort do podziału jest więc duży. O Instytucie zrobiło się głośno w kwietniu tego roku, gdy minister kultury Piotr Gliński odwołał jego prezesa Grzegorza Gaudena, który pełnił tę funkcję od 2008 r. Jako powód podał wyniki kontroli przeprowadzonej jeszcze w czasach poprzedniego rządu, która wykazała m.in. przekroczenie budżetu o prawie 600 tys. złotych, a także brak skutecznych ruchów IK w kwestii przeciwdziałania spadkowi czytelnictwa.

Decyzja ministra kultury spotkała się z protestem części pisarzy, którzy określili je jako „akt politycznej zemsty”, czym sami potwierdzili fakt, że G. Gauden kierował się preferencjami politycznymi. W maju wicepremier Gliński przedstawił w Sejmie raport o pracy resortu kultury za rządów PO-PSL. Wskazując na nieprawidłowości w Instytucie Książki, zarzucił dotychczasowemu kierownictwu m.in., że „finansował głównie jedno środowisko ideologiczno-opiniotwórcze. Można przejrzeć, jakie umowy były zawarte, kim i skąd ci ludzie są, zresztą niektórzy to wybitni twórcy, ale efektem tego jest to, że cała reszta polskich twórców nie miała dostępu do środków publicznych”.

Udało nam się dotrzeć do części sprawozdań finansowych Instytutu. Potwierdzają one diagnozę ministra Glińskiego. W rejestrze umów z podmiotami zewnętrznymi zawartych przez Instytut w latach 2012–2016 są takie instytucje jak: TVN SA (ponad milion złotych), wydawca „Gazety Wyborczej” Agora SA, Polityka Sp. z o.o. czy Ringer Axel Springer. Ciekawe jest też zestawienie finansowania przez Instytut kosztów podróży autorów w latach 2013–2015. Wśród finansowanych są m.in. Olga Tokarczuk, Janusz Głowacki, Jacek Dehnel, Paweł Huelle, Jarosław Mikołajewski, Adam Michnik, Mariusz Szczygieł czy Kazimiera Szczuka. Problem nie polega na tym, że te instytucje i osoby otrzymują od Instytutu wynagrodzenie za wykonaną pracę. To normalne, że za pracę się płaci. Rzecz w tym, że reprezentują oni jedno środowisko ideologiczno-polityczne. Nie chodzi o to, aby teraz zerwać z nimi współpracę, lecz o to, aby otworzyć się także na środowiska reprezentujące inne opcje.

Obecne kierownictwo Instytutu Książki próbuje przełamać monopol dotychczasowych elit na decydowanie, czyją twórczość należy wspierać, a czyją odrzucić, albo – idąc dalej – co w ogóle jest godne miana literatury. Dominująca w kulturze opcja lewicowo-liberalna nie chce się pogodzić z faktem, że czas jej dyktatu minął. Musi nauczyć się funkcjonować w środowisku ideowo pluralistycznym, w którym o wartości dzieła nie decyduje jego ideologiczna zawartość, poprawność polityczna czy poglądy autora, lecz wartość artystyczna. •

Dostępne jest 15% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: