Adaś, czyli każdy z Nas

Mateusz Hofman

publikacja 15.03.2017 10:17

Marek Koterski przyzwyczaił widzów, że swoimi filmami stawia przed nimi lustro, w którym mogą się przejrzeć. Jednak żaden z Jego filmów nie jest tak celny jak „Dzień świra”.

Adaś, czyli każdy z Nas mat. prasowy

Oczywista wydaje się być uniwersalność najlepszych filmów Koterskiego. Oglądając „Dom wariatów” wiemy, że mogą się zmieniać szczegóły, ale przeżywamy wieczne potyczki każdego z nas z szeroko pojętym domem rodzinnym, rodzicami. Jesteśmy ponownie świadkami wiecznej walki rodziców między sobą. W „Życiu wewnętrznym” każdy widz odnajdzie się jako Adaś Miauczyński – mieszkaniec wielkiego blokowiska. Bez trudu znajdzie też co najmniej paru sąsiadów.

W „Dniu świra” jednak widzimy siebie. Wszystko, co tego dnia przeżywa główny bohater (we wszystkich filmach Koterskiego ten sam – Adaś Miauczyński), możemy odnieść do siebie. W tym filmie każdy widz odnajdzie elementy swojego dnia, swojego życia.

Życia, które jest zlepkiem marzeń wiecznie niezrealizowanych. Bo do pierwszej (i jedynej) miłości wrócić się już nie da, a wszystko osiągamy już tylko w myślach.

Wielkiej tradycji. Romantycznej (Mickiewicz, Chopin, wielka miłość). Wpajanej przez całe życie. Która stała się więzieniem, wiecznie nieudaną ucieczką, próbą nowego początku, czymś z czym trzeba próbować się mierzyć (np. we własnych próbach poetyckich).

Rytuałów, które stają się z czasem coraz bardziej autystyczną próbą ogarnięcia codzienności, życia i świata dookoła.

Lęków codziennych, wcale nie zawsze absurdalnych, o zdrowie swoje i najbliższych, ale również o to, że stracimy kontrolę nad sobą. Bo przecież świat wokół prowadzi do wiecznych frustracji. Tych osobistych związanych z pracą (która miała być pasją, a okazała się katorgą za gorsze), życiem prywatnym (pustym i nieudanym). Wiecznym poniżeniem (jak to przeżywane u lekarza). Ale również ze światem wokół – polityką, zachowaniem sąsiadów, ludzi spotykanych na ulicy, mało istotnymi sprawami, którymi zajmują się inni.

Rzecz jasna główny bohater często przesadza. Czasem nie przyznajemy mu racji w tym, jak widzi świat, gdzie spostrzega wady. Ale rozumiemy go jednocześnie gdy się na otaczającym świecie mści. Choć przecież celniejszym byłoby stwierdzenie, że mścić się stara. Satysfakcja z tego jednak niewielka, a zagrożenie dla własnego zdrowia rośnie.

Zostają więc niepewności i lęki o to czy życie mogło potoczyć się inaczej. I o to, czy choć ukochane dziecko Adasia (z nieudanego małżeństwa, które cały czas owocuje kłótniami z byłą już żoną) będzie szczęśliwe.

Ale żali nad sobą i zmarnowanym życiem nie ma kto wysłuchać. To może najsmutniejsza – choć jakże zabawna – scena w całym filmie. Gdy Główny bohater zdobywa się na odwagę opowiedzenia prawdy o swoim życiu, ale jedyny słuchacz ma akurat problemy ze słuchem.

Staje się więc nieważne o czym marzymy, czego już nie osiągniemy, co nas zawiodło, czego się boimy i co nas denerwuje. To nikogo nie obchodzi.

Piszę w pierwszej osobie liczby mnogiej, bo Adaś Miauczyński jest każdym z nas.

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów

TAGI: