Lil i Put

Piotr Drzyzga

publikacja 17.05.2017 09:13

Czyli godni następcy Kajka i Kokosza.

Lil i Put  Wyd. Egmont

Gdy w 2013 roku wydawnictwo Egmont ogłaszało laureatów I konkursu na komiks dla dzieci im. Janusza Christy, nie bardzo chciało mi się wierzyć, że ktokolwiek, kiedykolwiek zdoła dorównać zmarłemu w 2008 roku mistrzowi. Teraz trzymam w rękach trzeci tom z przygodami Lila i Puta, i wyznaję: byłem człowiekiem małej, komiksowej wiary.

Lil i Put to dwójka małoludów, stworzonych przez scenarzystę Macieja Kura i rysownika Piotra Bednarczyka. Spośród nagrodzonych w 2013 roku komiksów to właśnie ci bohaterowie wydali mi się najbardziej sympatyczni, stąd też kolejne notki na moim blogu (o pierwszym albumie tutaj i o drugim tutaj). Dopiero jednak przy „Czarującej pannie młodej” - trzecim, wydanym niedawno tomie z ich przygodami - uświadomiłem sobie, że oto mamy do czynienia z projektem pełnym, kompletnym, bardzo dobrze przemyślanym.

Po tomie pierwszym pozostał niedosyt i niepewność (bo trzy mieszczące się w nim komiksy świetne, ale przecież chciałoby się więcej, a nie wiadomo, czy będzie ciąg dalszy). Kiedy wreszcie pojawił się tom drugi, okazał się on być zbiorem kilku krótszych historyjek – bardzo zabawnych i sympatycznych, ale jednak osobnych (każda „z innej parafii”). Tymczasem w „trójce” Kur i Bedyk (tak autorzy podpisują się na okładce) udowodnili, że są w stanie stworzyć solidną, klasyczną, mieszczącą się na 48 stronach, zwartą historię, która śmiało może konkurować z przygodami wspomnianych już Kajko i Kokosza, czy Asteriksa i Obeliksa.

Przede wszystkim twórcom udało wykreować się osobny świat. Oczywiście, wszystkie odwiedzane przez Lila i Puta miejsca i krainy dobrze znane są miłośnikom gatunku fantasy, ale dzięki specyficznemu poczuciu humoru jest tu jednak trochę inaczej niż u Thorgala, Wiedźmina, czy we „Władcy pierścieni”. Już w debiutanckim albumie „Jak przelać kota do kieliszka” mieliśmy do czynienia z iście odjechanym postmodernizmem (centaury grały w piłkę kopytną, fauny wcielały się w piłkarskich komentatorów, a to nie wszystkie niespodzianki, jakie czekały na czytelników w tym niby-antycznym świecie, który ni stąd, ni zowąd łączył się nagle z rzeczywistością… westernu).

Nie inaczej jest w „Czarującej pannie młodej”. Gospoda do której trafiają bohaterowie zwie się co prawda „Matczyna kukułka”, ale bardziej niż oberżę przypomina pamiętny ośrodek z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. A to nie koniec zaskoczeń. Jeden z jego pacjentów (ponoć obłąkany), świadomy jest swojej komiksowości – ramek, dymków i gwiazdek, które rysuje się nad głowami postaci z komiksów, gdy dostają łupnia. Postmodernistyczny cymesik! :) 

Świetne są także postacie drugoplanowe. Z niektórymi już udało nam się oswoić (czarodziejka Miksja Iskier), inne po raz pierwszy „kradną show” – np. ponury Gerwin Stworołówca, będący swoistym skrzyżowaniem wiedźmina, kostuchy i mnicha-ascety. Jak zawsze bawią też nawiązania do literatury (w najnowszym tomie wyłapać można np. cytaty z „Wesela” Wyspiańskiego i „Krzyżaków” Sienkiewicza).

Komiksy o Lilu i Pucie cenię też z jeszcze jednego powodu: z faktu, że można je nazwać współczesnymi bestiariuszami. Na ich kartach roi się bowiem od rysunków i opisów fantastycznych stworów, z którymi raz po raz przychodzi się zmagać naszym bohaterom. Gobliny, bazyliszki, utopce, minotaury, księżycowe nimfy, mumie, chochliki, elfy, trolle… - czegóż tu nie ma!

Czytanie tych komiksów to wielka, wielka frajda i dowód na to, że komiksy w duchu Janusza Christy z powodzeniem tworzyć można także i dziś.