Mało interesujące przyjęcie

Mateusz Hofman

publikacja 31.01.2018 09:08

Tytuł najnowszego filmu Sally Potter - „The Party” - jest dwuznaczny. Oznacza zarówno przyjęcie, jak i partię polityczną. Punkt wyjścia jest zaiste polityczny.

Mało interesujące przyjęcie mat. prasowy

Głowna bohaterka – Janet – urządza przyjęcie. Jest co świętować – została ministrem zdrowia. Sukces tym większy, że jej partia jest w opozycji. Przychodzi parę najbliższych osób, może poza kochankiem, o którego istnieniu dowiadujemy się z wymiany SMSów.

Przyjęcie przeradza się jednak w katastrofę. Okazuje się bowiem, że mąż „gwiazdy wieczoru” jest umierający. Na dodatek ma kochankę, którą jest przyjaciółka gospodyni i zona jednego z gości. O zdradzie niektórzy z gości wiedzieli. Sprawę trzymali w tajemnicy gdyż zdradzana była zajęta karierą.

Wszystkich obecnych na przyjęciu śmiało można zaliczyć do klasy próżniaczej. Poza panią minister jest bowiem profesor historii starożytnej, lesbijka – również profesor od ruchów feministycznych, szefowa kuchni, która zajęła drugie miejsce w kulinarnym show, bankowiec, niemiecki uzdrowiciel i intelektualistka krytykująca wszystko i wszystkich.

Pojawiają się więc przedstawiciele chyba wszystkich mile widzianych na liberalnych – choć tak naprawdę chyba wszystkich - salonach grup. Każdy obdarzony jest swoją dawką problemów (czasem większych, czasem mniejszych) oraz śmiesznostek.

Choć pani minister jest ewidentnie członkinię Partii Pracy (choć nie pada to w żadnym momencie expressis verbis) i wierzy w publiczną służbę zdrowia, to męża – gdy tylko dowiaduje się o diagnozie – chętnie umieści w jakiejś prywatnej, drogiej, ale za to doskonałej klinice.

Związek pani profesor i zwyciężczyni Masterchefa jest w rozsypce i to właśnie w momencie gdy oczekują dziecka. Bankier jest narkomanem. A zmanierowana i niewierząca zupełnie w demokrację parlamentarną intelektualistka nie może już znieść bzdur opowiadanych przez uzdrowiciela.

Właściwie całe to towarzystwo trzyma się razem dzięki swoistej „umowie społecznej” i cieple modnych zachowań, które sobie wzajemnie zapewniają i przy którym się wszyscy grzeją.

Jest to rzecz jasna farsa. Momentami naprawdę zabawna. Bardzo dobrze również zagrana (większość scen kradną jednak Patricia Clarkson w roli znudzonej intelektualistki i Bruno Ganz jako niemiecki uzdrowiciel).

Jednak nawet jeśli odłożymy na bok rozważania czy to z pewnością film (a nie na przykład jakiś rodzaj teatru telewizji), to całość jednak zawodzi.

W gruncie rzeczy idzie tutaj bowiem o to, że nawet w grupie przyjaciół, ludzi z zasadami, kulturalnych, wspierających się (nawet jeśli dla wzajemnego czy wspólnego interesu) dochodzi do małych zdrad i kłamstewek. Z czasem mogą one prowadzić do naprawdę dużych problemów, kryzysów, a nawet tragedii.

Ostatecznie zostaje może jedna osoba, której można bezwarunkowo zaufać. Nawet jeśli jej poglądy są tak odmienne od tych, które wyznajemy.

Banalna, ale prawda. Tylko oczywista, mało zajmująca i nie potrzebująca filmu, by stała się wiadomą.