Tim Guénard - Silniejszy od nienawiści

publikacja 31.08.2006 12:16

O tej książce się mówi. Na tych, którzy ją przeczytali zwykle robi wielkie wrażenie. Publikujemy przedmowę i jeden fragment zachęcając do lektury całości

Tim Guénard - Silniejszy od nienawiści

Przedmowa
Moje życie jest równie pokiereszowane jak moja twarz.

Choćby mój nos. Złamany dwadzieścia siedem razy. Dwadzieścia trzy złamania to sprawa boksu; cztery - dzieło mojego ojca.

Najbardziej brutalne razy dostałem od tego, który powinien wziąć mnie za rękę i powiedzieć: "kocham cię".

Był Irokezem. Kiedy opuściła go moja matka, trucizna alkoholu sprawiła, że oszalał. Stłukł mnie na śmierć, jeszcze zanim życie rozpoczęło zabawę w masakrę.

Przeżyłem tylko dzięki trzem marzeniom: że mnie wyrzucą z poprawczaka, gdzie mnie umieszczono - wyczyn, którego do tej pory nikomu nie udało się osiągnąć; że zostanę szefem bandy; że zabiję ojca.

Marzenia zrealizowałem. Trzeciego nie. A mało brakowało...

Całe lata żyłem dzięki pragnieniu zemsty.

W więzieniu mej nienawiści odwiedziły mnie osoby przesiąknięte miłością i sprawiły, że w moim sercu padłem na kolana. Życie zawdzięczam tym, których odrzuca nasze społeczeństwo, tym połamanym, pokręconym, niepełnosprawnym, "nienormalnym". Zawdzięczam im wspaniałą lekcję miłości. Dedykuję im tę książkę. Pozwolili mi się odrodzić.

Niespodziewane spotkanie z miłością odmieniło moje życie.

Dzisiaj mieszkam w dużym, jasnym domu w pobliżu Lourdes, z Martine, moją żoną, i églantine, Lionelem, Kateri i Timothée, naszymi dziećmi. A także z kilkoma przyjezdnymi, z osobami, które zatrzymują się u nas przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Dzisiaj rano postawiłem ule na zboczu góry. Jutro przeniosę je gdzie indziej, do innych kwiatów, innych zapachów. Rozkoszuję się ciszą wzgórz, które niosą mnie w galopie po horyzont.

Wokół mnie lata pszczoła, brzęczy przy mojej twarzy, wraca do kwiatka, już ciężka od pyłku. Jej życie przypomina partyturę. Wygrywa nuty swojego dziedzictwa, wiekowych nakazów przekazywanych przez kod genetyczny. -Pszczoła, jak każde zwierzę, nie może zmienić zaprogramowanego zachowania.

A człowiek, owszem, tak.

Człowiek może wstrząsnąć swoim życiem na dobre i na złe.

Ja, syn alkoholika, porzucone dziecko, podłożyłem nogę losowi. Genetyce kazałem skłamać. I z tego jestem dumny.

Mam na imię Philippe, ale mówią na mnie Tim, ponieważ moje irokeskie imię brzmi Timidy. Oznacza "pana koni". Moja zraniona pamięć była trudniejsza do okiełznania niż dziki koń czystej krwi.

Guénard można tłumaczyć jako "silnego w nadziei". Zawsze wierzyłem w cud. Nadziei, której mi nie zabrakło nawet podczas najczarniejszej nocy, pragnę dziś dla innych.

Po moich indiańskich przodkach odziedziczyłem brak lęku przestrzeni. Obawiam się jednej tylko przepaści, tej najbardziej przerażającej, nienawiści do samego siebie.

Boję się tylko tego, że nie będę dość mocno kochał.

Żeby być mężczyzną, trzeba mieć jaja. Żeby być człowiekiem miłości, trzeba mieć jeszcze większe.

Po latach walki zakopałem topór wojenny w zmaganiach z ojcem, z samym sobą i ze swoją przeszłością.

Zdarza się mi usiąść za kierownicą mojej furgonetki i jechać, by odpowiadając na czyjeś zaproszenie, opowiedzieć coś z mojego chaotycznego życia. Jeżdżę do pobliskich miejscowości albo gdzieś dalej, jeżdżę po całej Francji lub za granicę, do szkół i więzień, kościołów i sądów, bywam na stadionach i placach publicznych...

Niosę świadectwo, że przebaczenie jest aktem najtrudniejszym. Najbardziej godnym człowieka. Moją najpiękniejszą walką.


Miłość jest moim ostatnim uderzeniem pięści.

Teraz wszedłem na ścieżkę pokoju. osiemnaście lat
Odkrycie istot pozaziemskich


Jean-Marie to dziwny facet. Jest ze mną na stażu z murarki nowoczesnej w Compiegne. Włosy mu się kręcą na wszystkie strony. Ma muskulaturę z supermarketu - można by rzec, że jest zbudowany z zapałek. Wiecznie ma na sobie marynarski tee-shirt w białe i niebieskie paski. Chyba się w nim urodził. Na plaży w Merlimont robi na drutach swetry dla przyjaciół, powtarzając materiał z dziedziny zbrojonego betonu. Ale przede wszystkim rozświetlają mu się oczy, kiedy mówi o Bogu - a mówi o nim często, to jego konik - zupełnie, jakby zapalił skręta.

Szczerze mówiąc, zastanawiam się, co on do cholery robi w budownictwie, ze swoim wyglądem artysty w aurze mistycznej.

Kiedyś na dziedzińcu wokół niego zbiera się grupka osób. Jean-Marie, jak zwykle, płomiennie mówi o Bogu. Wszyscy są pod wrażeniem. Wkurza mnie, że facet ukradł mi moje gwiazdorstwo, zwłaszcza z takim tematem. Podchodzę do niego:

- Twierdzisz, że Bóg przyszedł na ziemię dla ludzi biednych?

Odpowiada: „Och, tak”, z tym swoim płomiennym spojrzeniem.

- Dla wszystkich biednych?

- Tak, dla wszystkich biednych...

- A gdzie był twój Pan Bóg wczoraj?

- ...

- Czytałeś gazetę?

- ...

- Kobieta, która dostała czternaście ciosów nożem? A pobite i zgwałcone dziecko? Gdzie był wtedy ten twój Pan Bóg od biednych ludzi? Na wakacjach na Balearach?

Świętoszek milczy. Rozkoszuję się, że udało mi się wrzucić kamyk do jego stawu. Już jestem przekonany, że raz na zawsze zamknąłem mu gębę. Jednak nie, znowu zaczyna mówić. Wcale nie pęka, dalej z pasją mówi o swojej wierze. Twierdzi, że Bóg szaleńczo kocha każdego z nas, oto Dobra Nowina, i że on, chrześcijanin, ma obowiązek rozpowszechniać to oświadczenie miłości.

Zapewnia także, że Chrystus płacze z tymi, którzy płaczą, i że jego Chrystus na krzyżu wziął na siebie wszystkie cierpienia. Wszystkie ludzkie zdrady. W szaleńczym akcie miłości. Jego zmartwychwstanie zwiastuje dla nas szczęście wieczne. I dalej w tym stylu. I jeszcze mnóstwo innych, niezrozumiałych słów.

Jean-Marie mówi bebechami. Człowiek, słuchając go, jakoś dziwnie się czuje. Ten odważny chrześcijanin, który w przeciwnościach nie opuszcza swojego Boga, denerwuje mnie i podoba mi się jednocześnie. Nie ucieka z areny, kiedy ktoś wypuści z klatki lwy sprzeciwu. Nie olewa swojego słowa.

Ten chłopak nie jest podobny do innych. Intryguje mnie. Odbieram, że przenika go jakiś wewnętrzny wymóg, radość, głęboki spokój, że stawia przede mną znaki zapytania.

Ale w tym okresie nie ma Boga w moim notesie z adresami. Będąc w gównie po uszy, wielokrotnie zwracałem się do Nieznanego Boga, do Wszechpotężnego Ratownika... Nikt nie zszedł z nieba. Bite i porzucone dziecko, chory umierający w samotności, rodząca kobieta, mężczyzna, po wypadku, którego życie ulega gwałtownej przemianie, wszyscy wzywają na pomoc Najwyższą Istotę, nawet jeżeli nie nazywają jej Bogiem.

Wołałem o pomoc. Nikt nie odpowiedział. Zaliczyłem Boga do nieobecnych abonentów.

Jean-Marie pociąga mnie i odpycha jednocześnie. Lubię go prowokować, zapędzać w kozi róg. Kiedy pewnego dnia stuka do moich drzwi, rzucam w niego nożem, którym akurat trenuję. Wbija się w drzewo, niedaleko jego ręki. Ja się śmieję, on trochę mniej. On jest nieco zbity z tropu, a ja jestem dumny ze swojego wygłupu. Nie brak mu odwagi. Przychodzi następnego dnia z wizytą. Ten facet ma jaja.

Zadziwia, ponieważ nie zachowuje się tak jak inni. Podczas przerwy strzelam z wiatrówki do kota sąsiadów, by wyprowadzić Jeana-Marie z równowagi. Prosi mnie, żebym pożyczył mu na chwilę broń. Kiedy rozwścieczony gospodarz wychodzi z domu, zastaje go z wiatrówką w ręku. Myśląc, że to on jest strzelcem, zdrowo go opieprza. Jean-Marie nie protestuje i nie próbuje oczyścić się z zarzutów. Nie tylko nie stara się udowodnić, że nie zawinił, ale jeszcze przeprasza wściekłego sąsiada. Czuję się jak gówniarz, pozwoliłem mu wziąć wszystko na siebie. Ale on nie ma mi tego za złe.

W któryś poniedziałek pytam go, jak spędził weekend.

- Byłem na pielgrzymce w Chartres - odpowiada. - Byłonas cztery i pół tysiąca młodych. Maszerowaliśmy, modliliśmy się, muzykowaliśmy, było wspaniale!

- Taak? A na co te duperszwance?

- ... Zresztą, modliłem się za ciebie, Tim, i za młodzieżz całego świata.

- Taak? O nic cię nie prosiłem. Dziękuję mimo wszystko. Duże było młócenie na tym twoim interesie?

- Co to za młócenie?

- Bijatyki, bójki, jeżeli wolisz.

- Zero. Żadnego młócenia, żadnej bójki.

Nie wierzę. Każę mu powtórzyć. Facet z pewnością zasuwa mi bajery:

- Bez młócenia? Zero bójek? Przysięgasz na głowęmatki?

- Zero, nie potrzebuję przysięgać, bo to prawda.
Obserwuję jego usta, czytam w oczach. Nie kłamie. Jean-Marie mówi prawdę. To nie do wiary, niemożliwe, żeby obyło się bez bójki. Ja przez weekend byłem na zabawie w Compiegne. Było tysiąc pięćset osób, a ja biłem się siedem razy, nie licząc udziału w meczu w sobotę wieczorem. Kiedy muzyka wali w uszach z całej siły, a alkohol rozgrzewa krew, zawsze ktoś cię zaczepi i zaczyna się bal. Dla mnie tłum równa się kłótnia, prowokacja, bójka. Szybko to idzie. Bim, bam, bum, trochę tak jak z uczuciem. Przybijanie, docieranie. Jak z faceta równy gość, możemy zostać kumplami. Jeśli to dupek, to może innym razem. Zostają wspomnienia na chwile samotności. Można nimi wypełnić łeb, kiedy w środku jest pusto.

Jean-Marie przerywa moje rozważania:

- Czemu na mnie tak patrzysz? Nie jestem przecieżMarsjaninem!

- A właśnie, że tak. Cztery i pół tysiąca osób i żadnejrozróby, zupełne mięczaki! Każdy z was mógł się bić zedwadzieścia razy!

- Zero bójek, masz moje słowo!

Przez cały tydzień przeżuwam tę historię na wszelkie sposoby. Pielgrzymka i żadnego młócenia? Najwyraźniej wszystkiego jeszcze nie widziałem.

Znowu wypytuję go o ten marsz. Tłumaczy mi, że prowadził niepełnosprawnych. Tak, spędza czas z niepełnosprawnymi. Nie-peł-no-spraw-ny-mi!

Słuchajcie, facio właśnie mi mówi, najpoważniej w świecie, że pracuje za frajer dla debili i jeszcze spędza z nimi weekendy!

Podchodzę go, niech mi coś powie. Chcę się czegoś dowiedzieć o tym ufoludku.

Jean-Marie mieszka we wspólnocie Arki w Compiegne, z tuzinem upośledzonych umysłowo. Tłumaczy mi, że Arka została utworzona przez byłego oficera marynarki, który został profesorem filozofii - Kanadyjczyka Jeana Vanier. Ten wspaniały człowiek, oburzony sposobem, w jaki społeczeństwo odrzuca niektórych upośledzonych umysłowo, traktując ich jak warzywa w szpitalach psychiatrycznych, zabrał dwóch z nich ze szpitala. Nazywają się Rafael i Filip.

Rafael jako dziecko zachorował na zapalenie opon mózgowych; nie potrafi mówić; ciało kołysze się, nie mogąc złapać równowagi; brakuje mu, jak to się mówi, „jednej klepki”. To samo z Filipem. Po śmierci rodziców umieszczono ich w szpitalu za wysokimi murami, tak jakby byli trędowaci. Jean Vanier przyjechał po nich. Zamieszkał ze swoimi nowymi przyjaciółmi w niewielkim domku na wsi, dwadzieścia kilometrów od Compiegne, w Trosly-Breuil. Dawny obieżyświat o wielkim sercu odkrył, jak bardzo Rafael i Filip cierpieli, będąc odrzuconymi przez swe otoczenie i społeczeństwo; ile rozczarowań, niezamierzenie, przysporzyli swoim bliskim. Zrozumiał, do jakiego stopnia potrzebują przyjaźni i zaufania. Zaczął słuchać...

Pomysł Jeana Vanier trafił w dziesiątkę, zadziałał jak kula śniegowa i spowodował, że od 1964 roku w całej Francji i w wielu krajach upośledzeni umysłowo żyją we wspólnocie z opiekunami.

- Nie zawsze jest to łatwe - mówi z pasją Jean-Marie.- Ale takie życie we wspólnocie nas zmienia. Pozwala nam dostrzec to, co najważniejsze. Przychodzimy, by pomóc najsłabszym, a tymczasem szybko zdajemy sobie sprawę, że to oni nam pomagają.

- Co jest najważniejsze?

- W Arce uczymy się tego, że zostaliśmy stworzeni, aby kochać. Próbujemy wszystkie swoje zdolności obrócić na zbudowanie bardziej kochającego społeczeństwa, w którym każdy ma swoje miejsce.

- Społeczeństwo miłości? Chyba żartujesz?

- Nie, Tim. Arka jest miejscem, w którym istoty ludzkie nie są skazane, tak jak ty to mówisz, na młócenie. Na wojnę, walkę, w której silniejsi zawsze niszczą najsłabszych. Miłość jest możliwa! Każda istota ludzka jest cenna i święta...

Słucham go w milczeniu, chyba jestem zmieszany. Ten facet jest całkiem stuknięty. Mówi o świecie poza moim światem, dla mnie niezrozumiałym, chociaż fascynującym. Po cichu dostrzegam w nim więcej prawdy niż w moim. Jestem tylko szpanem i przemocą. Uzyskałem w boksie i zapasach wiele tytułów. Ludzie lgną do mnie, otaczają, obsypują komplementami. Nigdy nie miałem aż tylu przyjaciół. Wszystko dostaję za darmo - kawiarnie, restauracje, nocne kluby. Prestiż, jaki mi przypadł w udziale, spowodował, że moja banda liczy obecnie około pięćdziesięciu chłopaków. Moja chwała spływa na nich. Nazywają mnie: Bokson. Albo Postrzelony. Jeździmy po okolicy w promieniu sześćdziesięciu kilometrów. Zostałem szefem bandy. Zrealizowałem kolejne marzenie.

Ale nie jestem szczęśliwy. Nie wiem dlaczego.

Prowadzę tak ruchliwe życie, że nie mam czasu na wielkie kwestie filozoficzne.

Pewnego dnia, kiedy na ulicy rozmawiam z kolegami, zatrzymuje się koło mnie wspaniały samochód. Dystyngowany pan podchodzi do mnie. Jego szofer czeka na zewnątrz przy otwartych drzwiach. Jeden z kumpli szepcze do mnie:

- Zobacz. Gruba ryba z wizytą do ciebie!

Ma rację. Ten wytworny pan rzeczywiście idzie w moim kierunku. Wita się i mówi:

- Dzień dobry panu...

Jakoś mi dziwnie, pierwszy raz ktoś nazywa mnie panem. Gratuluje mi bokserskich osiągnięć i dodaje:

- Moja żona i ja bylibyśmy zaszczyceni, gdyby przyjął pan zaproszenie na kolację w przyszły czwartek.

- Taak? Czemu nie? Nie odmawia się zaproszeniu na dobre żarcie. Kim pan jest?

- Jestem prefektem, proszę pana.

Żegna się i wraca do swojej limuzyny. Aż mnie zamurowało. Zanim zostałem młodym mistrzem, byłem złym chłopakiem. A dzisiaj prefekt mówi do mnie per „pan” i zaprasza na kolację. Kolesie podpuszczają mnie:

- Zatem wchodzi pan w wielki świat? Niech sobie gadają.

W następny czwartek udaję się pod wskazany adres. Otwiera mi służący, bierze ode mnie skórzaną kurtkę. Robi trochę dziwną minę, gdy widzi na plecach orła, który dziobem kole trupią czaszkę, znak mojej bandy. Ale szybko odzyskuje flegmę i pokazuje mi drogę. Wchodzę do wielkiego salonu, gdzie kłębi się mnóstwo osób. Wszyscy odwracają się w moją stronę, by mnie powitać. Przedstawiają mi mera, prefekta, senatora, przemysłowca, bankiera. Ciuchy, muchy, prima sort. Odstawieni jak lordowie. Tylko ja nie mam krawata. Mam na sobie dżinsy, koszulę z kołnierzykiem a la Mao, fular wokół szyi, motocyklowe kozaki z sześcioma rzemieniami i nabijany żelazem, przydatny w bójkach kastet.

Pani prefektowa, całkiem w moim guście, sadza mnie po prawej stronie. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na stole tylu talerzy. Musieli chyba całkiem opróżnić szafy! Mam przed sobą trzy talerze, dwa noże, dwa widelce i dwie łyżki. Wszystko ze srebra. Cała kolacja mija mi na kontemplowaniu zestawu sztućców. Próbuję zgadnąć, czego mam użyć. Podrywam panią prefektową, niezłą sztukę. Pozostali „wazeliniarze” zawracają mi głowę. Darmowe smarowanie, aż nieprzyzwoicie. Przemysłowiec mówi mi, że jestem „ekstra”. Bankier, że „super”. A ja sobie myślę: „Ci dwaj to czysta delirka, dlaczego zalewają mi o margarynie »ekstra« i benzynie »super«?”

Kiedy opowiadam kumplom o kolacji, otwierają tak szeroko gały jak podwójne drzwi w salonie prefekta. Mało nie sikamy ze śmiechu. Dobrze się rozładować po światowych szczypidupkach. Moi prawdziwi przyjaciele mówią:

- No, milordzie, skoro należysz do wielkiego świata, idziemy na jednego!

Szpan jest dla mnie jak narkotyk. Pozwala mi przezwyciężyć brak zaufania do samego siebie. Bierze się z tego, że jestem inny. Moje życie to prawdziwy młyn, teatralna scena. Choć rozsadza mnie zdrowie i siła, mam w sercu smutek. Mój żywot jest równie mdły jak Foire du Tróje (największe stałe wesołe miasteczko w Paryżu) bez młócki. Emocje boksu i komplementy wcale mi nie wystarczają.

A Jean-Marie jest autentyczny. On nie odgrywa komedii. Mówi to, co myśli, żyje tym, co mówi. Dziwnie mnie to rusza...

Spotykamy się w piątek w szatni, w ośrodku stażowym. Przebieramy się po pracy. Pytam go:

- Weźmiesz mnie w ten weekend na tę twoją pielgrzymkę do Chartres?

Odpowiada mi, że to doroczna pielgrzymka i że trzeba poczekać do następnego roku. Wściekam się:

- Byłem pewien, że ta twoja historia to lanie wody. Nabierałeś mnie, a teraz pękasz!

Rozczarowany i wściekły, częstuję go „ekspresem Pa-ryż-Brest” prosto w gębę i wychodzę z szatni, trzaskając drzwiami. Na dziedzińcu dzwonek oznajmia koniec zajęć. Wychodzę siny ze złości.

Sobotę i niedzielę spędzam, jak zwykle, zawieszony pomiędzy samotnością i tłumem, między lasem milczenia a hałaśliwymi zabawami, knajpami i balami. Te dwa światy narzucają mi się i jednocześnie przeciwstawiają się we mnie. Odczuwam życiową potrzebę cielesnego kontaktu z przyrodą, długich wędrówek po lesie, kiedy to napotykam łagodne i niewinne spojrzenie saren. Albo słucham muzyki źródeł. Bezgłośnie przebiegam między pniami, podkradam się przez zarośla tak blisko, że czasem niemal dotykam łań i jeleni. Po kilku godzinach spędzonych w porozumieniu z naturą dołączam do mojej bandy na zwykłe sobotnie wygłupy. Wściekłe tańce, ogłuszający ryk wzmacniaczy, morze alkoholu i rytmiczne bójki pod okiem dziewczyn. Tylko ekscesy pozwalają mi przegnać falę przeszłości, która wzbiera we mnie, kiedy dostaję w twarz szczęściem innych ludzi.

W poniedziałek koledzy ze stażu otwarcie zarzucają mi, że przesadziłem z Jeanem-Marie. Radzą, bym go przeprosił. Rzucam z pogardą:

- Możecie sobie gadać!

Jestem dumny i mam za złe temu chłopakowi, że wszystko, co mi opowiedział, to od początku blef.

Ale w gruncie rzeczy nie jestem tego taki pewien...

Tego samego wieczoru postanawiam sprawdzić, czy rzeczywiście mieszka z niepełnosprawnymi. Zatrzymuję motorower przed Izbą, maleńkim domkiem przy uliczce w Compiegne. Słyszę śmiechy i radosne krzyki. Pukam do drzwi. Niepełnosprawna dziewczyna otwiera mi i pyta:

- Ty jesteś kto, ty! Jak się nazywasz, ty?

Jej kalectwo wstrząsa mną. Nic nie odpowiadam. Trzy razy pyta, a ja, siłacz, mistrz bokserski, nie potrafię nic odpowiedzieć. Przychodzi Jean-Marie i mówi:

- To mój przyjaciel Tim. Zobaczysz, to superfacet.

Myślę sobie: „On naprawdę ma nierówno pod sufitem.

Ja mu wpieprzyłem, a on twierdzi, że jestem jego przyjacielem, w dodatku superfacetem!”.

Jean-Marie wpuszcza mnie do środka. Czuję się całkiem nieswojo. Coś mi się wymyka, nie panuję nad sytuacją. Niepełnosprawny chłopak schodzi po schodach i pyta, jak mam na imię. Mówię mu. Kładzie rękę na sercu i mówi:

- Tim, ty jesteś miły!

Paf!!! Jego słowa brzmią jak pieszczota, jak Paryż-Brest pełen łagodności. Nikt nigdy nie ofiarował mi słowa „miły”. Od urodzenia jestem tylko bękartem i gnojkiem; teraz, kiedy jestem mistrzem, nagle stałem się super i ekstra. A ten niepełnosprawny cienkim, przetrąconym głosem, przez zniekształcone usta ofiarowuje mi słowo-prezent, słowo--nokaut.

Tak, to pierwszy nokaut w mojej karierze. Znokautował mnie niepełnosprawny.

Po raz pierwszy w życiu upadam w moim sercu na kolana.

- Ja mam na imię Philippe - mamrocze. Bierze mnie za rękę:

- Zjesz z nami?

Nie potrafię odmówić. Pozwalam zaciągnąć się do stołu. Posiłek jest radosny i skromny. Jedni drugim pomagają. Nigdy nie zapomnę, co podali: faszerowane pomidory.

Zastanawiam się, obserwuję ich. Niepełnosprawny zaprosił mnie do stołu, ponieważ wydałem mu się miły, a nie dlatego, że jestem mistrzem. Nie ma pojęcia o moich chwalebnych tytułach, o moim życiorysie, o moich galerach i menażkach.

Mieszkańcy Arki są istotami pozaziemskimi. Nie są podobni do innych ludzi. Wprowadzają proste i bezpośrednie relacje: podobasz im się, to ci o tym mówią; nie podobasz się, to cię ignorują. Czysty spontan, dają ci prezenty w świecie, który kalkuluje. Żadnego udawania, żadnego teatru... To odświeżające.

Przypominam sobie dziwne słowa Jeana-Marie: „Arka jest wielką rodziną. Powołał ją Duch Święty, by w naszej epoce powiedzieć, że serca człowieka nie wypełnia jego wiedza, inteligencja, technika i potęga, lecz miłość. W tym celu Bóg postanowił objawić się poprzez osoby cierpiące, osoby słabe, biedne i proste...”.

Zaczynam rozumieć.

Po jedzeniu wszyscy biorą się do naczyń i opowiadają kawały. Mój nowy kumpel Philippe mówi do mnie:

- Pójdziesz z nami do Jezusa?

Czemu nie? Dobrze się z nimi czuję. Nagle zdaję sobie sprawę, że do tego Jezusa - to musi być jeden z ich kumpli, pewnie jakiś Portugalczyk, sądząc po imieniu - muszę przejechać przez miasto w ich towarzystwie. Zaraz, zaraz! Ja, Bokson, szef bandy, którego wszyscy się obawiają, z orłem i trupią czaszką na plecach, mam przejechać przez miasto z procesją upośledzonych umysłowo, z takimi, których jeszcze dwie godziny temu nazywałem mongołami? Chybam chory!

Ale nie mam czasu się wywinąć. Jacqueline, ta, która otworzyła mi drzwi, bierze mnie za lewą rękę, a Sophie, druga dziewczyna, za prawą. Kroczymy, trzymając się za ręce, jako tako nam to idzie. Jacqueline idzie, kulejąc, i opiera się na mnie. Sophie powtarza mi z bliska: „Lubię cię, Tim, bardzo cię lubię”, obficie mnie opluwając. Za nami Dwór Cudaków na wolności. Byle nie zobaczył mnie któryś z kumpli, bo będzie wstyd!

Przechodzimy przez miasto i pół godziny później docieramy na plac przed kościołem. Przyjmuje nas Anglik, który po kolei z każdym się wita: „Dzień dobry, bracie, dzień dobry, siostrzyczko”. Myślę sobie: „Ale liczna rodzina!”. Obraca się w moją stronę:

- W porządku, bracie?

Zaraz, zaraz, przecież ja tego faceta wcale nie znam i nie jestem jego bratem! Mam braci i siostry, ale nas rozłączono. Nie znoszę, by jakiś cudzoziemiec wymawiał słowo, którego nie może podarować mi rodzina. Chyba temu Anglikowi dam po pysku. „Panowie Francuzi, uderzajcie pierwsi”, mówił pan Leon. Właśnie w tej chwili mój nowy kumpel Philippe ciągnie mnie za rękaw:

- Chodź, pójdziemy do Jezusa.

Trafił na właściwą chwilę. Wreszcie poznam jego słynnego kumpla Jezusa. Może jest dozorcą w kościele?

Wchodzimy do kaplicy. Zupełna cisza. W półmroku dostrzegam około setki klęczących osób. Zatrzymuję się, zdumiony. Naprzeciw mnie jest wielki krzyż oświetlony przez reflektor. Rozpoznaję gościa wiszącego na krzyżu. Często go spotykałem na poboczu dróg, na wiejskich kalwariach. Długowłosy, półnagi bandyta drogowy, z obolałą twarzą, dziurą w piersi i gwoździami w rękach i nogach.

Pomyliłem się. Jezus nie jest portugalskim kumplem, ale tym, którego nazywają Chrystusem.

Jeszcze jedno zdziwienie. Ludzie nie patrzą na krzyż Jezusa znajdujący się na środku. Wszyscy są odwróceni w lewo. Mówię po cichu do Philippe'a:

- Oni są durni, patrzą w lewo, a Jezus jest z drugiej strony. Co im odbiło?

Za sobą słyszę syknięcia „ciiii...” Zaczynają mnie denerwować. Philippe szepce mi do ucha, wskazując palcem przedmiot w kształcie pozłacanego słońca, który znajduje się na białym stole:

- To Jezus, to ciało Jezusa, Święty Sakrament.

Gdyby był pełnosprawny, chcę powiedzieć - normalny,
powiedziałbym mu: „Przestań bredzić, robisz ze mnie balona, co ty opowiadasz?”.

Ale był dla mnie taki miły i cierpliwy, że wolę zmilczeć.

Nudzę się. Obracam głowę, obserwuję. Niektórzy z Arki pochylają się do ziemi, tak jak moi muzułmańscy przyjaciele, kiedy się modlą na budowie. Inni kucają z zamkniętymi oczami. Dziwne.

Patrzę na pozłacane słońce. Trudno mi uwierzyć, że są ludzie, którzy przemierzają całe kilometry, żeby spotkać się i nic nie mówić przed białym krążkiem, który nazywają Jezusem. Wyobraź sobie nocną knajpę bez muzyki i alkoholu, w której nikt się nie rusza! Hostie znam, jadłem całe setki jako chłopiec w kościele mojej dręczycielki-karmicielki. To tylko chleb. W dodatku nic nie rozumiem z ich pla, pla, pla. Święty Sakrament, monstrancja, tralala. Dla mnie to chińszczyzna. Albo łacina.

Ale ich twarze robią na mnie wrażenie. Niektóre rozjaśnia jakieś światło. Wszyscy są spokojni, pogodni. Mówię sobie: „Skoro oni potrafią dojrzeć w tym Jezusa, dlaczego nie ja ? Przecież nie jestem bardziej durny niż inni. Spróbuję. Przybiorę właściwą pozycję, no i już! Powinno się udać”.

Pochylam się i pochylam przez pięć minut, ale dalej nic nie widzę. Z pewnością czegoś nie zajarzyłem w instrukcji obsługi. Pewnie trzeba, najprzód zamknąć oczy... Spróbujmy. Zamykam... Pięć sekund, dziesięć, piętnaście... Dalej nic. Przecież nie spędzę nocy w ciemności! Otwieram. Nic się nie ruszyło. A mała biała hostia w słońcu dalej na mnie patrzy...

Zaczynam mieć kurcze w nogach, mam ochotę się ruszyć, kiedy jakiś facet ubrany w wielką białą suknię wstaje, bierze słońce i przenosi Jezusa za słup. Krzyczę:

- Zostaw go, nie miałem czasu go zobaczyć!

To prawda, mógłby w końcu uprzedzić! Facet w białej sukni odwraca się w moją stronę, sto osób patrzy na mnie, a ja mam nawet wrażenie, że Chrystus na krzyżu także na mnie patrzy. Wszyscy mają ten sam miły, rozbawiony wyraz twarzy. Pewnie sobie mówią: Jest tu niepełnosprawny bardziej niepełnosprawny od niepełnosprawnych!”. Gość w sukni chowa Jezusa do szafy pancernej i przekręca klucz.

To dziwne. Dlaczego zamyka go na cztery spusty? Dziwne, że go zamyka. Trzeba będzie mu pomóc uciec.

A co jeszcze dziwniejsze, zdaję sobie sprawę, że nazywam Jezusem ten niemal przezroczysty kawałek chleba... Dlaczego?

Wychodzimy z kościoła. Po raz pierwszy w tłumie nie szukam bójki. Anglik, którego wcześniej o mało co nie skopałem, podchodzi do mnie:

- Podobało ci się, bracie?

Ten baran znowu zaczyna. Odpowiadam:

- Tak, to dziwne. Bardzo dziwne. Nawet śmieszne...

Ale to chyba ja muszę być dla niego dziwny, bo nic nie mówi i sobie idzie.