Felieton Poeta na trudne czasy

Wojciech Wencel

publikacja 10.02.2009 07:55

Ksiądz Twardowski przechowywał skarb w naczyniu glinianym.

Felieton Poeta na trudne czasy Wojciech Wencel na zdjęciu autorstwa Marka Piekary

Kiedyś obowiązywało hasło: „Jak trwoga, to do Boga”. Dziś politycy mówią: „Jak trwoga, to do strefy euro”, a obywatele pędzą do banków, żeby przeliczyć mamonę.

Wszyscy rozmyślają, jak się zabezpieczyć przed skutkami globalnego kryzysu. Oszczędności trzymać na koncie czy na lokacie terminowej? Inwestować w nieruchomości czy w złoto?

Większość z nas boi się codziennego umierania. Wierzymy, że tym, co da nam życie, jest współczesna cywilizacja, wolny rynek, ekonomiczna wieża Babel. Wprawdzie mieszkańcy Islandii, którzy też w to wierzyli, obudzili się z wężem w kieszeni, ale nam to nie grozi. Nasza gospodarka ma stabilne fundamenty, a banki są wyjątkowo silne.

Niedawno premier pojechał do Davos poinformować o tym zagranicznych biznesmenów: – Polska się dzisiaj naprawdę opłaca. Chcę was przekonać, żebyście spojrzeli ekskluzywnie na Polskę, żebyście to miejsce na mapie świata dobrze ocenili – także w swoim interesie. Ekstra! Tylko patrzeć, jak przybędą nad Wisłę zastępy nadzianych gości, żeby zostawić nam swoje pieniądze. I będziemy uratowani.

Informacje o światowym kryzysie przesłaniają rzeczywistość. Tę widzialną, i tę niewidzialną. W styczniu czarna piana gazet doszczętnie przykryła trzecią rocznicę śmierci księdza Jana Twardowskiego. A szkoda, bo jest to poeta, od którego można się sporo nauczyć, także w kwestii inwestowania.

Autor „Znaków ufności” nie grał na giełdzie ani nie ukrywał w sejfie sztabek złota. Jego jedyną, ale za to pewną inwestycją była głęboka wiara w Jezusa Chrystusa. Jak apostołowie przechowywał ten skarb w naczyniu glinianym, ufając, że Ten, który wskrzesił Jezusa, przywróci życie także jego uczniom.

Gdy wieczorem 18 stycznia 2006 r. media podały wiadomość, że w warszawskim szpitalu zmarł najpopularniejszy polski poeta, wielu z nas odczuło zimny dreszcz. Wydawało się nam, że kto jak kto, ale ksiądz Twardowski będzie z nami zawsze, jak jakiś anioł do zadań specjalnych, zesłany na ziemię po to, by nieustannie podnosić na duchu zwykłych śmiertelników. Jego śmierć była spokojna. Żadnych buntów czy narzekań.

Choć miał problemy z żołądkiem, krążeniem i oddychaniem, paradoksalnie cieszył się, że odchodzi, bezwarunkowo godził się na Boży plan, był przekonany, że wkrótce – już w lepszym świecie – znów zobaczy swoich rodziców. Prosił, by powtórzyć wszystkim: „Pan Bóg jest uśmiechnięty i ma poczucie humoru”. W agonii wyszeptał: „Jestem spokojny. Jezu, ufam Tobie”.

Kiedy odchodzą wielcy tego świata, rzadko potrafimy zachować pogodę ducha. Na ich pogrzebach płaczą tłumy, kondukty żałobne suną po ekranach telewizorów, wprawiając nas w odrętwienie lub wywołując powierzchowną refleksję. Oto znika z powierzchni ziemi kolejna osobistość, która zasłużyła się dla ludzkości.

Wspomnienie o księdzu Twardowskim otwiera inną perspektywę. Jest szansą, by potraktować serio chrześcijańską postawę zawierzenia Bogu, pokory i cierpliwości. Jeśli przyjmiemy, że duchowa inwestycja księdza Jana miała sens, łatwiej nam będzie odczytać ukryte w przyrodzie biblijne znaki i oswoić umieranie. Także to codzienne, związane z utratą pracy, pieniędzy czy bliskiej osoby.

Dla autora „Niebieskich okularów” cierpienie to dopust Boży, któremu sens nadaje historia zbawienia. Zawsze czemuś służy, w bliższej lub dalszej perspektywie prowadzi do czegoś dobrego, a ponadto przygotowuje nas na spotkanie ze śmiercią:

„Biedna rozpaczy/ uczciwy potworze/ strasznie ci tu dokuczają (...)/ a przecież bez ciebie byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz/ wpadałbym w cielęcy zachwyt/ nieludzki/ okropny jak sztuka bez człowieka/ niedorosły przed śmiercią/ sam obok siebie”. Nie chodzi jednak o to, żeby heroicznie znosić swój ból, lecz o to, by oddać go Chrystusowi, otrzymując w zamian pokój serca.

Na publiczne spotkania z księdzem Twardowskim ludzie walili drzwiami i oknami. Niektórzy mieli też okazję odwiedzić go w jego maleńkim warszawskim mieszkaniu. Przez wiele lat poeta pełnił obowiązki rektora kościoła sióstr wizytek przy Krakowskim Przedmieściu i mieszkał w budynku przylegającym do tej świątyni. Był człowiekiem niezwykle otwartym.

Przez jego pokój przewinęły się setki ludzi, głównie młodych. Odwiedzający przychodzili porozmawiać albo zdobyć autograf i często zostawiali prezenty. Nic dziwnego, że z czasem pokój zapełniły kolorowe figurki baranków, aniołków czy osiołków, w oknach zawisły witrażyki, a na kaflowym piecu – jak w pamiętniku – pojawiły się wpisy gości.

Obserwując panikę na światowych rynkach, zawsze myślę o tym skromnym mieszkaniu. Po śmierci księdza musi w nim być bardzo cicho. Nikt nie pali w piecu, przestała się odzywać zegarowa kukułka. Zło-dzieje bez problemu mogliby wejść przez okno. Tyle że nie obłowiliby się, bo skarbu w naczyniu glinianym już tam nie ma.

Ksiądz Twardowski zabrał go do nieba, a może raczej skarb utorował mu drogę w zaświaty. To największa różnica między inwestycją duchową a finansową. Co z tego, że uda się nam zabezpieczyć majątek przed skutkami wielkiego kryzysu, skoro w chwili śmierci stracimy wszystko? I przed wejściem do niebieskiej jadłodajni będziemy musieli szarpać za rękaw świętych, żeby nam dali na zupę. Może któryś się zlituje, ale trochę wstyd.