Nie uznaję szarości!

publikacja 09.04.2009 07:19

Ireneusz Dudek – na scenie raz genialny multiinstrumentalista i wokalista bluesowy, kiedy indziej: zwariowany rock’n’rollowiec Shakin’Dudi, rozszalałą publiczność oblewający wodą.

Nie uznaję szarości! Foto: Romuald Koszowski

W życiu prywatnym – skupiony, odpowiedzialny, imponujący rzadką u współczesnych gwiazd pracowitością i pokorą. Dziś dla czytelników Gościa Niedzielnego mówi o bluesie, prawdzie, rodzinie i noszeniu krzyża… Rozmowę przeprowadziła Alina Świeży-Sobel.

Od paru lat wraz z rodziną jest Pan mieszkańcem Jaworza.
– Z dziada pradziada jestem katowiczaninem, więc zawsze będę czuł się związany ze Śląskiem, ale Jaworze leży zaledwie 50 kilometrów od Katowic i dobrze się tu czuję. Znalazłem tu wielu przyjaciół, piękny kościół. W pracy i skupieniu się nad sobą bardzo pomaga mi tu spokój, cisza.

W jaworzańskim kościele pojawił się Pan również jako artysta. Często zdarza się Panu taki występ?
– Rzadko. Raz zagrałem w katowickiej katedrze – na skrzypcach, jako 14-latek. Potem, po wypadku samochodowym, kiedy chciałem podziękować za modlitwy w mojej intencji, zagrałem w krypcie katedry bluesa – i zauważyłem, że młodzieży się podobało, ale starszym niekoniecznie. Uznałem więc, że nie jest to muzyka, która powinna pojawiać się w kościele. Sam zawsze byłem przeciwny obecności nowatorskich instrumentów w świątyni, bo pewne dźwięki tu nie przystają. Muzyka dla Pana Boga musi być zawsze najlepsza, wytworna, wyłącznie z tej najwyższej półki. Tu pasują organy i te wszystkie świetne utwory klasyczne. Ks. proboszcz Adam Gramatyka zaprosił mnie do udziału w obchodach 200-lecia kościoła w Jaworzu, więc z grupą młodzieży oraz jaworzańskim chórem postanowiłem przygotować bluesowy występ, nawiązujący do symphonic bluesa, którego wówczas grałem. Na finał napisałem muzykę do wiersza Krystyny Gutan. To było wielkie wyzwanie. Pracowałem nad tym chyba ze trzy miesiące.

I zagrał Pan ten utwór jeszcze gdzieś?
– Nie, to był ten jedyny raz. Powstał przecież specjalnie na tę okazję...

Warto było tyle pracy włożyć w jeden koncert?
– Oczywiście. Zagrałem to, co czułem. I nie chciałem tego po prostu powtarzać. Nigdy moje koncerty nie były „odgrywaniem” utworów, chałturą. To zawsze było przeżycie, prawdziwe i szczere. I dlatego też na 25-lecie Shakin’Dudi wyszedłem z akcją przeciwko występom z playbacku – bo to oszustwo, kiedy muzyk udaje, że śpiewa czy gra, a puszcza nagranie, poprawione przez komputer. Jeśli artyście zdarzają się niedoskonałości wykonania, powinien po prostu ćwiczyć, aż dojdzie do perfekcji. Praca czyni mistrza. Nie wolno udawać! Albo się potrafi śpiewać czy grać, albo nie. Nie uznaję szarości. Jestem zwolennikiem czarno-białego widzenia świata. To oczywiście wcale nie znaczy, że sam zawsze byłem biały...

Ale taki jest Pana blues…
– Blues jest dla mnie ważny, prawdziwy, głęboki – mówiąc krótko to ten biały element mojej osobowości, a Shakin’Dudi – odwrotnie: jest prowokacyjnym ośmieszaniem siebie, głupawych sytuacji, bardziej happeningiem muzycznym, z garniturkiem, nawiązującym do dyrektorów na delegacji, pijących bez opamiętania w hotelach, z których mimo pozornej elegancji wychodziło zwierzę. To jest ten czarny obraz. Niepokoi mnie, że ta prowokacyjna nuta wciąż jest aktualna, a dzisiejsza wolność powoduje, że ludzie czują się coraz bardziej zagubieni.

Jak brzmi przepis na dobry blues?
– Każdy twórca powinien poszukiwać. Wychowałem się najpierw na klasyce, a potem na anglosaskiej muzyce bluesowej. Nie rozumiałem komunistycznej teorii, że należy odciąć się od wzorców zachodnich, bo przecież w amerykańskim bluesie trzeba szuka źródeł i rock’n’rolla, i wszelkiej improwizacji, także jazzowej. Ja poszukiwałem, sięgałem do różnych odmian bluesa. Nie chciałem być tylko powielaczem dźwięków, które już zostały zagrane. Po dwudziestu kilku latach tego grania doszedłem do własnej wersji: symphonic bluesa, łącząc triadę, na której czarnoskórzy muzycy oparli swoje akordy, charakterystyczne brzmienie blue note i sposób rytmizowania – z klasyczną harmonią. Jako pierwszy wprowadziłem tu całą orkiestrę, również skrzypce. Kiedy pojechałem na Zachód, okazało się, że proponujemy coś, co dla tamtejszych muzyków jest interesujące i nowe. Gram inaczej... Teraz chcę zrezygnować z dużych aranżacji i zespołów – na rzecz bardziej kameralnych. Chyba już jestem przygotowany, by udźwignąć ciężar bluesa na scenie, choć czuję, że daleko mi do niedoścignionego wzoru, jakim był zawsze dla mnie John Lee Hooker. Pracuję nad nową płytą bluesową. Będę śpiewał po polsku, o naszej rzeczywistości.

A skąd się wziął 25 lat temu Shakin’Dudi?
– Byłem w jakimś stopniu buntownikiem, przeciwstawiałem się temu, co nie było prawdziwe. Lubiłem Stone’sów, Hendricksa, ale nie miałem dostępu do muzyki, która mnie ciekawiła. Śpiewałem i dobrze grałem bluesa, ale nikt tego nie chciał nagrywać, bo śpiewałem po angielsku. Chcieliśmy się trochę oderwać, rozweselić. No i zaprotestować. Paradoksalnie to dopiero Shakin’Dudi, po latach grania bluesa, dał popularność. Kiedy się idzie pod górkę, to w życiu muzyka najlepszy okres. Dlatego wolę ten etap powolnego wspinania się, niż samą popularność. Lubię od siebie wymagać, więc nawet Shakin’Dudi, którego wciąż traktuję bardziej jako rozweselającą odskocznię od poważnej twórczości, musi być prawdziwym rock’n’rollem, zagranym według najwyższych standardów.

Buntownik i poszukiwacz może jednak łatwo zabłądzić.
– Tym, co daje gwarancję i bezpieczeństwo, jest dla mnie rodzina. Jeżeli rodzina jest wierząca, wie, co jest ważne w życiu, to, nawet gdy człowiek zboczy z drogi, umie się odnaleźć. Miałem taką rodzinę – i to była dobra baza, bym – nawet pozwalając sobie odlecieć dość daleko w tym życiu rock’n’rollowca – powrócił. Kiedy przez Shakin’Dudi zostałem muzykiem zauważonym, pojawiły się nowe możliwości, pieniądze… i pokusy. Gdzieś po dwóch latach pomyślałem: co z tego, że wczoraj oklaskiwało cię 6 tysięcy ludzi? Gdzie ty masz dzieci, żonę? Co ci dają te pieniądze i ta sława? Jesteś frajerem! I zawiesiliśmy koncerty…

Nie chciał Pan też grać w Opolu?
– Miałem dystans do takich festiwali, ale ludzie chcieli słuchać buntownika, więc pojechałem. I tam poznałem przyszłą żonę – Iwonę. Po czterech godzinach rozmowy się oświadczyłem, ale żona zgodziła się na ślub kościelny dopiero, kiedy przed Bogiem przysiągłem, że zrezygnuję z alkoholu. I Bóg mnie wspomaga: wytrwałem…

Ale Bóg też doświadcza…
– Owszem, przychodziło też nosić krzyż, czasami bardzo ciężki. Najpierw lata ciągłych niepowodzeń w sztuce. Musiałem się też zmierzyć z chorobą, szpitalem. Potem był ciężki wypadek samochodowy, zmiażdżone kolano. Po latach spędzonych w Holandii, kiedy urodziły się córki, postanowiliśmy wrócić do kraju, tu stworzyć im polski dom, wychować po katolicku. Mieliśmy to, czego pragnęliśmy, były pieniądze. I wtedy prawdziwym krzyżem stała się śmierć córki – Dorotki. Była nieuleczalnie chora, o czym dowiedzieliśmy się na krótko przed jej śmiercią. Byliśmy bezradni. Idąc za trumną cierpieliśmy, ale czuliśmy opiekę Ducha Świętego, który prowadził nas jakoś przez ten bardzo trudny czas.

Co jest dla Pana najważniejsze w pojęciu rodziny?
– Przede wszystkim ciepło, które sprawia, że chce się wracać do domu. Bez tego żadne piękne wnętrze nie jest nic warte. Rodzina to odpowiedzialność. Trzeba wymagać od dziecka i od siebie: żeby dawać wzór. Dlatego nie piję, nie palę, staram się nie kłamać. Dużo ćwiczę, żeby córka zrozumiała, że bez pracy nie ma sukcesów. Razem cieszymy się, że nasza druga córka, Agatka, okazuje się utalentowaną pianistką i ma coraz lepsze wyniki w szkole muzycznej. Nie lubię się obnosić z wiarą, ale uważam, że nie wolno się jej wstydzić. Od długiego czasu wieczorem razem się modlimy. W naszej rodzinie nie może być niedzieli bez odświętnego ubrania i Mszy świętej. To jest podstawa.

I razem przeżywaliście święta?
– Ogromne znaczenie ma czas świąteczny, ale nie może ograniczać się do zwyczajowego poświęcenia jajek i objadania się. To jest cały Wielki Post, kiedy trzeba sobie coś postanowić. I świadomość, że święta zaczynają się od Triduum, które trzeba przeżyć w kościele – i że nie ma większego święta od Zmartwychwstania. Bez tego rytmu liturgicznego cały rok i pozostały nasz czas, byłby jałowy, nudny i mało warty. Jakiś czas temu przyjąłem zaproszenie z telewizji, by wziąć udział w programie o Zmartwychwstaniu. Trochę się zawahałem, ale doszedłem do wniosku, że skoro jestem katolikiem i jestem w tym szczęśliwy, to jest moim obowiązkiem mówić o tym tak normalnie… Jestem bluesmanem i rock’n’rollowcem, więc moim zadaniem jest dawać ludziom muzykę, a z nią radość, nadzieję…

***
Ireneusz Dudek, wybitny polski bluesman, kompozytor, wokalista, harmonijkarz i autor tekstów. Porzucił skrzypce dla harmonijki. Koncertuje od ponad czterdziestu lat, najpierw z SBB i Hall, potem z własnymi zespołami.

Pierwszym była Apokalipsa, potem Irjan, The Dudi's, Big Blues Band, Big Band Boogie, Trio Dudek-Błędowski-Gembalski. I utworzony w 1984 r. rock`n`rollowy Shakin’Dudi, za sprawą największych przebojów autorstwa Dariusza Duszy (Och, Ziuta, Au, sza la la la, Zastanów się, co robisz, Za dziesięć minut trzynasta) oraz znakomitych muzyków uwielbiany przez publiczność. Niedawno pod tytułem: „25” ukazał się nowa płyta, zawierająca wybrane utwory z 25-letniego dorobku Shakin’Dudi. Okładka to dzieło Jerzego Dudy-Gracza.

W 1981 r. zorganizował największy bluesowy festiwal w Polsce – Rawa Blues. Od 1992 r. jest jego producentem. Na tym festiwalu pojawiły się, często jedyny raz w naszym kraju, największe gwiazdy światowego bluesa. Wśród jego nagrań płytowych są i bluesowe i zagrane z zespołem Shakin’Dudi. To m. in. Irek Dudek No 1, Złota płyta, Symphonic Blues, Złota płyta – ciąg dalszy…. W 1988 r. wyemigrował do Holandii. W 1993 r. powrócił na stałe do Polski i zamieszkał z rodziną w Jaworzu.