Nie jestem Marią Antoniną

rozmowa z Małgorzatą Kożuchowską

publikacja 23.09.2009 10:42

O pokorze w show-biznesie i spowiedzi pod obstrzałem obiektywów fotoreporterów z Małgorzatą Kożuchowską rozmawia Agata Puścikowska.

Nie jestem Marią Antoniną Foto: Mateusz Stankiewicz/Sesja do 'PANI' 08.2009

Małgorzata Kożuchowska aktorka filmowa i teatralna. Laureatka wielu nagród. Pracuje w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Znana z seriali „M jak miłość” i „Tylko miłość”. Śpiewa, zajmuje się też dubbingiem.

Agata Puścikowska: Mam wrażenie, że jesteś pedantką i perfekcjonistką.
Małgorzata Kożuchowska: – Nie jestem pedantką! To, że 80 proc. mojego czasu wypełnia praca, wymusza dobrą organizację. Nauczyłam się porządkować sprawy ważne. Ale w szufladach mam bałagan, a że jestem typem zbieracza, więc w domu nie mam sterylnego porządku. Mimo to wiem, gdzie co leży (śmiech). Jeśli chodzi o perfekcjonizm, rzeczywiście, staram się wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię.
'
Mówią o Tobie „tytan pracy”...
– Przez lata pracowałam bardzo dużo. W serialach, filmie, teatrze, dubbingu. Ostatnio przystopowałam. Znalazłam czas na odpoczynek. Muszę pozbierać myśli, określić zawodowe priorytety na najbliższych parę lat. Nie chcę żyć w ciągłej gonitwie.

Małgorzata Kożuchowska na pustynię?
– Na emeryturę jeszcze stanowczo za wcześnie. Ale po raz pierwszy to ja czekam w domu na męża, a nie on na mnie! I po raz pierwszy od bardzo dawna upiekłam ciasto. Przepis dostałam rok temu, esemesem od koleżanki.

Przechowujesz esemesy sprzed roku?
– Tak. Jeśli są ważne, sentymentalne, ciekawe. Mam ich w pamięci około 300.

Jak osobie, która przechowuje „sentymentalne esemesy”, udało się zrobić karierę w świecie show-biznesu? Brutalnym podobno.
– Zaczynałam w zupełnie innych czasach. Kończyłam szkołę, gdy nie było kolorowych pism, plotkarskich portali. Internet raczkował. Jeszcze podczas studiów udzieliłam pierwszego wywiadu Grażynie Torbickiej. Zapytała mnie, czego chciałabym dla siebie w przyszłości. Powiedziałam, że chcę, żeby mnie ludzie szanowali. A na szacunek w tym zawodzie, jak w każdym innym, trzeba zasłużyć pracą, wysiłkiem. Dziś świat show-biznesu jest już inny. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie: jeszcze wczoraj nikt o tobie nie słyszał, jutro jesteś gwiazdą. Świat szybko wynosi na szczyt bardzo młodych ludzi. Ale gdy tylko, za pomocą kciuków i esemesów, na ten szczyt zostaną wepchnięci, odwraca się od nich. Nagle sukces zaczyna przeszkadzać. I teraz albo potwierdzisz swoją wartość, talent, albo staniesz się „celebrytą”, który jest znany z tego, że jest znany... A plotkarskie portale zaczynają wypisywać bzdury, a ludzie komentować je w niewybredny sposób. Przejmujesz się tym?
– Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się tym zupełnie nie przejmuję. Staram się nie czytać „rewelacji” na swój temat. Czasem coś kłamliwego czy obraźliwego do mnie dotrze i zaboli, ale mnie nie zniszczy. Staram się być ponad tym. Każdy człowiek powinien poczucie wartości budować na tym, co jest dla niego najważniejsze. Wyniosłam to przekonanie z domu. Miałam szczęście, że dostałam od swoich rodziców poczucie bezpieczeństwa, wiarę i mocny kręgosłup. To procentuje.

Konserwatywne wychowanie wydaje owoc obfity?
– Nie lubię określenia „konserwatywne”. Było u nas zwyczajnie. Nie miałam i nie mam wrażenia, że wychowywano nas w sposób konserwatywny. Odkąd pamiętam, ciągnęło mnie do lokalnej bohemy, która z założenia nie jest konserwatywna. Z drugiej strony odebrałam tradycyjne wychowanie: kindersztuba, kościół w niedzielę, chór. Kształtowały mnie dwa różne środowiska, a w żadnym z nich nie byłam „typowa”. Wśród artystów uważali mnie troszkę za „świętą”, a w oazie – za „wywrotowca”. Gdy coś mi się nie podobało, nie mogłam milczeć. Ta szczerość pozostała mi do dziś: nie umiem udawać i jeśli czuję, że powinnam tupnąć nogą, tupię. Choć może dzisiaj nie jestem już taka wyrywna. Nauczyłam się...

...pokory?
– Pokorę mam od dawna. I uważam ją za coś pozytywnego. Nie jako „poddanie” się czy pokutę. Raczej jako szansę. Jestem pokorna wobec życia, Boga. I nawet gdy się buntuję, to po jakimś czasie przychodzi myśl: „Przyjmij to, Gośka, jak najlepiej potrafisz. Zrób z tym coś dobrego”. Jeśli odpuszczam, to dlatego, że nauczyłam się odróżniać rzeczy naprawdę ważne od mniej ważnych. I wiem też, że nie wszystko trzeba od razu zrozumieć. Czasem sens jakichś wydarzeń staje się jasny dopiero po latach.

Czujesz się odpowiedzialna za tych, którzy cię obserwują, podziwiają i wzorują się na Tobie?
– W jakimś sensie tak. To taka naleciałość rodzinna: mam rodziców nauczycieli, więc jakieś tam zacięcie pedagogiczne we mnie jest (śmiech). Ale nie wierzę, żeby zachowanie osoby publicznej od razu wywoływało masowe naśladownictwo. Owszem, może usprawiedliwić czy potwierdzić wybór, jeśli ktoś takiego potwierdzenia szuka. Czy można jednak czuć się odpowiedzialnym za wybory innych? Każdy sam kieruje własnym życiem. I wybiera – dobrze albo źle. Każdy, również ja, ma prawo do błędów. Nie czuję się ikoną, wzorcem. Nie prowadzę życia pod publiczkę, nie zamierzam dostosowywać swojego życia do czyjegoś wyobrażenia o mnie. Nie kreuję siebie. W życiu nie umiem i nie chcę grać. Tak naprawdę moim celem jest branie udziału w rzeczach ważnych. W życiu prywatnym i zawodowym nie chcę marnować czasu. I nie marnujesz czasu, grając od 9 lat w „M jak miłość”?
– Nie. Jest tam pokazany świat, z którym się w jakimś stopniu identyfikuję. Mówię o świecie wartości: ten świat staram się pokazać innym. Niesłabnąca od lat popularność tego serialu potwierdza, że widzowie tego oczekują.

Taka serialowa ewangelizacja?
– (śmiech) Może. W domu nie mam wyszytych własnoręcznie sztandarów „wiara, nadzieja, miłość” i nie biegam z nimi po Warszawie. Ale wydaje mi się, że każda osoba z konkretnym światopoglądem, wyznawanymi wartościami ma prawo, czy wręcz obowiązek, się nimi dzielić. A gdy trzeba, bronić ich. Nie boję się i nie wstydzę swoich przekonań, wiary. Mało mnie obchodzi, czy to się komuś podoba, czy nie. To zastanawiające, że w kraju, w którym ponad 90 proc. obywateli deklaruje katolicyzm, publiczne przyznanie się do tej wiary uważane jest za akt odwagi. Szanuję poglądy innych i przeraża mnie zacietrzewienie w wyrażaniu poglądów, fanatyzm.

W tzw. środowisku czujesz się inna?
– Nie. Jestem sobą.

To „bycie sobą” chyba podoba się paparazzim. Jak sobie z nimi radzisz?
– Muszę sobie radzić. Siedzą często pod moją kamienicą. Wychodzę z domu, oni za mną. Trudno, niech jadą. Przyzwyczaiłam się, choć przyznam, że niełatwo czasem nie mieć wobec nich negatywnych emocji. Szczególnie gdy przekraczają kolejne granice. Bo co innego fotografowanie sytuacji związanych z pracą, a co innego – sytuacji tak intymnych jak spowiedź. Gdy jechaliśmy z Bartkiem, jeszcze wtedy moim narzeczonym, na ostatnią przedślubną spowiedź, pojechali za nami. I weszli do kościoła. Ludzie, którzy modlili się podczas Mszy św., podchodzili do mnie i mówili: „Pani Małgorzato, robią pani zdjęcia” . Byli ich zachowaniem naprawdę poruszeni. Usiadłam za jakimś filarem sama, bo Bartek poszedł do zakrystii prosić, by ksiądz wyspowiadał nas w zamkniętym miejscu. Dzień przed ślubem, ostatnie przygotowania, wielkie emocje, a tu jeszcze paparazzi przy konfesjonale. Trochę tego za dużo. Łzy popłynęły same. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam obiektyw wycelowany prosto we mnie. Byłam pewna, że takiej okazji paparazzi nie przepuści. I ku mojemu zdziwieniu chłopak opuścił aparat i odszedł. Po ślubie jeden z fotoreporterów podszedł do mnie i podziękował za to, że nikt ich nie przeganiał, że nie przewracali ich ochroniarze. A potem powiedział: „To ja byłem wtedy w kościele”. Ludzki paparazzi.
– Właśnie. I tu, jak w każdym innym zawodzie, ludzie są różni. Do paparazzich można się przyzwyczaić. A ja nie robię nic, czego powinnam się wstydzić. Niestety wiem, że do każdego, nawet najbardziej banalnego zdjęcia można dopisać niewiarygodnie głupią historię.

Skąd się bierze w nas chęć podglądactwa, śledzenia i oceny osób znanych?
– To jakiś atawizm chyba – podglądać innych. Niedawno czytałam biografię Marii Antoniny. Gdy damy dworu, według ścisłego ceremoniału, ubierały ją w komnacie, pod oknami Wersalu stali gapie. Pisała matce, że wstaje, ubiera się i pudruje „na oczach całego świata”. Gdy rodziła dziecko, wokół były tłumy dworzan i dostojników, bo „należał” im się taki przywilej. Ludzie byli podglądaczami i zawsze chyba będą. Ale ja nie jestem Marią Antoniną i żyję w kraju, w którym konstytucja gwarantuje mi prawo do prywatności. Więc będę tej prywatności bronić. I nie zamierzam pudrować się publicznie.

A sama nie podglądasz?
– Czasem u fryzjera jakieś kolorowe pismo przejrzę. Ale nie wierzę tabloidowym „newsom”, bo zdaję sobie sprawę, że w najlepszym wypadku prawdy jest tam kilka procent. Z internetu korzystam jak z narzędzia: służy mi do komunikacji, jak większości z nas. Uważam, że normalni ludzie nie siedzą w internecie, by wypisywać komentarze do wiadomości wyssanych z palca. Współczuję tym, którzy mają na to czas i ochotę. Być może jest to dla nich sposób na poprawienie sobie nastroju. Może liczą, że gdy komuś ubliżą, zrobi im się lepiej.

Oczekują swoistego katharsis?
– Ale żadne katharsis nie nastąpi. Będzie tylko gorzej. Zło, które od nas wychodzi, wraca. Jestem tego pewna. Podobna zasada dotyczy dobra.

Pracujesz w 2 fundacjach pomagających dzieciom, bierzesz udział w wielu inicjatywach charytatywnych, dobro powinno wracać jak bumerang...
– Wraca. Mam pracę, która jest moją pasją, mam rodzinę, której pragnęłam. Dostałam wiele od losu, od Boga. Dostałam darmo, więc staram się spłacić dług.

Słyszałam, że prowadzenie „My, wy, oni” to też forma zapłaty...
– Poniekąd tak. Ale historia mojego udziału w tym programie jest bardziej skomplikowana. Gdy umierał Jan Paweł II, pojechałam wprost z teatru do kościoła św. Anny w Warszawie. Siedziałam w ławce i przypomniałam sobie swoją modlitwę w tym kościele, wypowiedzianą w 1990 r. Byłam wtedy w trakcie egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej. Modliłam się o zdany egzamin i złożyłam Panu Bogu obietnicę: jeśli zostanę aktorką, udowodnię, że artysta może być prawym człowiekiem, że ten zawód mnie nie zmieni. W kwietniu 2005 r., przypomniałam sobie o obietnicy. Wyszłam z kościoła. Zaczepiali mnie ludzie i dziękowali, że jestem razem z nimi. Moja postawa była dla tych ludzi ważna. Podeszła do mnie dziennikarka i poprosiła o wypowiedź. W pierwszym odruchu chciałam odmówić, ale po chwili się zgodziłam. To było moje „dziękuję” Ojcu Świętemu. Moją wypowiedź widziała w telewizji Ela Ruman, autorka „My, wy, oni”. Zadzwoniła i zaproponowała prowadzenie programu. Najpierw powiedziałam „nie”. Potem zgodziłam się nagrać jeden próbny odcinek i nie żałuję. Prowadzę program, z którego wiele się dowiaduję. Poznaję ludzi, których historie, chociaż często dramatyczne, dają nadzieję. A to jest chyba w życiu najważniejsze: dawać nadzieję.

Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:

  • Film
  • Literatura
  • Muzyka
  • Malarstwo
  • Architektura
  • Zjawiska
  • Sylwetki