Raz, dwa, trzy

Andrzej Kerner

publikacja 16.03.2009 11:01

Trzy pokolenia organistów w parafii Sławięcice.

Raz, dwa, trzy Foto: Andrzej Kerner

Melchior Jochem na 30-głosowych organach Reigera w sławięcickim kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej gra od 55 lat. Sam dziwi się, że tyle czasu minęło, ale liczby nie kłamią.

– Zacząłeś w 1954 roku – rzuca dokładną datę żona Helga. Miał wtedy siedemnaście lat. Pół wieku z kawałkiem na organach kościelnych.

Ale do tego trzeba dodać coś więcej. Bo w tym samym kościele organistką jest córka pana Melchiora – Jolanta Hyla, a jej córka – Agnieszka studiuje grę na organach pod kierunkiem profesora Andrzeja Chorosińskiego na Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Zresztą, cała rodzina pochłonięta jest przez muzykę.

Syn stolarza
O tym, że Melchior Jochem, najmłodsze, dziewiąte dziecko stolarza ze Starego Ujazdu poświęcił życie muzyce zadecydował przypadek. A ściślej – wojna. Po zniszczeniach frontowych drzwi, okna i całą stolarkę na sławęcickiej plebanii wykonywał stolarz Jochem. – Ojciec nie grał na żadnym instrumencie, był tylko śpiewakiem w kościele, ale miał wiele zdolności – wspomina pan Melchior. Wikariuszem w Sławięcicach był wtedy ks. Theo Rühl, muzyk, kompozytor, organista. – O, pater Rühl to nie był byle jaki muzyk – podkreśla Melchior Jochem. Był m.in. kompozytorem Mszy na 700-lecie rozpoczęcia budowy katedry wrocławskiej. To on zapytał stolarza pracującego na plebanii: – Dlaczego pana dzieci na niczym nie grają? Więc zaczęły grać, ucząc się od sławęcickiej organistki pani Simon.

Najpierw starsze siostry Melchiora – Agnes i Anna. Stolarz kupił dzieciom pianino. Po trzech latach tej nauki Melchior, poszedł do średniej szkoły muzycznej w Zabrzu. – Tam zrobiłem organy i dyrygowanie – wspomina. Potem wojsko i – oczywiście – orkiestra wojskowa. – Ale kazali mi grać na instrumentach dętych, bo potrzebowali waltornistę. A ja nigdy na waltorni nie grałem – opowiada Melchior Jochem. Po dwóch tygodniach już grał. Jeszcze przed wojskiem, mając 17 lat zaczął grać w kościele. Po powrocie z wojska znów grał na sławęcickich organach, pracował w domu kultury w Kędzierzynie, a potem w szkole muzycznej. – I tam siedzę do teraz – mówi.

Od początku swojej organistowskiej kariery do dzisiaj prowadzi także chór parafialny i orkiestrę. Przez ponad pół wieku nie zdarzyła się uroczystość kościelna w parafii Sławięcice, której nie uświetniał występ chóru czy orkiestry pod dyrekcją Melchiora Jochema. – Na początku to był wielki chórek, 60 ludzi, a ja taki syneczek młody. Ale słuchali mnie. A teraz niestety nie ma tylu ludzi chętnych do śpiewania w chórze, jest tylko około dwudziestu ludzi. Z chłopami jest krucho. Chyba przyczyną jest wygodnictwo – zastanawia się organista ze Sławięcic. Wychował też wielu kościelnych organistów, którzy dziś grają m.in. w parafiach Cisowa, Blachownia, Bojszów, Rudno, Łącza.

Nigdy nie będę organistką!
Jolanta Hyla, córka Melchiora i Helgi dobrze pamięta pierwszą pieśń, którą zagrała na organach w sławęcickim kościele, było to „Cóż Ci Jezu damy”. Ale nie chciała być organistką kościelną. – Wiadomo jak to w podstawówce: dzieci wyśmiewały – organistka, organistka. Powiedziałam tacie, że nigdy nie będę organistką – opowiada pani Jolanta. Uczyła się gry na pianinie w szkole muzycznej. – W czasie prymicji ks. Tadeusza Seńkowskiego, miałam wtedy 16 lat, tato tylko pokazał mi nuty i zostawił przy organach. Masz grać! Nie miałam zielonego pojęcia jak grać na organach kościelnych – wspomina swój debiut.

Podczas pierwszej samodzielnie granej Mszy w połowie prefacji zaczęła grać „Święty, święty”, tak wielki był to stres. – Ale potem już szło lepiej – śmieje się Jolanta Hyla, zawodowo – nauczycielka Zespołu Szkół nr 3 w Kędzierzynie-Koźlu. Choć w szkołach zlikwidowano przedmiot „muzyka” prowadzi zespół muzyczny, zabiera uczniów do filharmonii. – Najpierw nie bardzo chcą na koncert jechać, ale potem dziwią się, że tylu ludzi naraz potrafi grać i że wszystko razem tak świetnie brzmi. Wielu z nich chce jechać znów – cieszy się sławięcicka organistka. W kościele prowadzi scholę, a na organach gra na zmianę z tatą. On – rano, ona – wieczorem. Powoli do mamy i dziadka dołącza Agnieszka, studentka AM. – Na razie gra tylko pieśni, a nie dialogi z księdzem albo z ludźmi. Bo dialogi są najtrudniejsze do grania – mówi Jolanta Hyla.

Muzyka rządzi rodziną
Również Agnieszka zarzekała się, że za nic w świecie nie będzie organistką. Ale już od dziecka spędzała godziny na kościelnym chórze. – Miała roczek i nie miałam z kim jej zostawić to brałam na chór, a ona spokojnie całą Mszę siedziała przy mnie, trzymała za rękę. Ale mogłam grać, była spokojna – opowiada mama Agnieszki. Młodsza córka – Karolina nie była taka anielska przy organach, ale muzyka porwała i ją. Kończy średnią szkołę muzyczną w Opolu w klasie skrzypiec, jest laureatką ogólnopolskich konkursów skrzypcowych i także wybiera się do Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Chyba nie mogło być inaczej skoro u początków tej rodziny także stała muzyka.

Mąż Jolanty – Henryk grał z nią i przyszłym teściem w jednym zespole. Naukę gry na kontrabasie przerwał mu stan wojenny. – Ale potem musiał nauczyć się grać na tubie. A to dlatego, że mojemu tacie brakowało tuby w zespole i Heniek dostał warunek, że będzie się mógł ze mną ożenić, jak będzie grał na tubie! – śmieje się Jolanta. Pan Melchior próbuje delikatnie protestować, ale córka nie daje się zbić z tropu: było właśnie tak, to nie były żadne żarty. Tak więc Henryk Hyla nauczył się grać na tubie. Dla obrazu muzycznej rodziny należy dodać jeszcze to, że Marek, brat Jolanty też ukończył szkołę muzyczną (klarnet) a Krzysztof, młodszy brat jest liderem parafialnego zespołu Siódma Trąba Baranka, w którym grają oczywiście także Agnieszka i Karolina.

– Krzysztof żadnej szkoły muzycznej nie kończył, ale jest najzdolniejszy z nas – dodaje Jolanta Hyla. Krzysztof niedawno ożenił się z Ewą, która wprawdzie jest stomatologiem, ale także gra na instrumentach i pochodzi z muzykującej rodziny z Toszka. Nawet nie pytam czy pan Melchior stawiał jakieś warunki…

Organizacja musi być
Muzyczna historia tej rodziny może brzmi lekko i przyjemnie, ale oznacza lata systematycznej, wytężonej pracy i organizacji życia rodzinnego podporządkowanego muzyce. – Żeby zdobyć prawo nauczania bądź gry w filharmonii, trzeba zdobyć wyższe wykształcenie muzyczne. A to oznacza co najmniej 17 lat nauki. W tym 12 lat nauki równoległej do nauki w szkole – podkreśla Jolanta Hyla.

– Jak ćwiczyliśmy w domu np. etiudy – a które dziecko chce grać etiudy?! – to musieliśmy robić kreski po każdorazowym odegraniu. Tato wychodził do pracy i wyznaczał nam zadanie: Jola 20 razy to, Marek 20 razy tamto. Mama była naszym muzycznym kontrolerem, a babcia była po to, żeby dać nam jeść jak wrócimy ze szkoły i wysłać do szkoły muzycznej do Kędzierzyna – wspomina. – Ale ja się z muzyką urodziłam, od dziecka pamiętam jak tato dawał lekcje w domu: raz, dwa trzy, cztery, wystukiwał rytm ołówkiem. Zawsze w środy wieczorem były próby chóru. To wszystko było zupełnie normalne. I nasze dzieci też tak wyrosły – mówi pani Jolanta. – No i tak się bawimy tą muzyką przez całe życie – podsumowuje Melchior Jochem.