Marka Noego

Marcin Jakimowicz

publikacja 19.06.2009 11:39

Gdy dziesięć lat temu uśmiechnięte dzieciaki przekonywały, że „mały modli się najlepiej”, nikt nie spodziewał się sukcesu. 6 milionów sprzedanych płyt, piosenki przetłumaczone na kilka języków, ponad 500 koncertów.

Marka Noego Foto: Henryk Przondziono.

To nie rekord jakiegoś międzynarodowego rockowego giganta. To rzeczywistość Arki Noego... Wiosną 1999 roku Robert Friedrich spędzał w studiu dnie i noce. Nagrywał drugą płytę 2Tm2,3. Zadzwonił telefon. Remigiusz Trawiński, ówczesny menedżer „Tymoteusza”, rzucił przez słuchawkę: „Napisz piosenkę na przyjazd Jana Pawła II. Może zaśpiewa ktoś z 2Tm2,3? Albo Antonina Krzysztoń?”. – Napisałem piosenkę o ojcu – opowiada Litza – Zadzwoniłem do Remigiusza i mówię, że to właściwie powinny śpiewać dzieci. Na co on: „No to niech to dzieci zaśpiewają”. „Jakie dzieci?”, a on: „Przecież masz swoje!”. „Ale moje dzieci nawet kolęd nie śpiewają w domu!”.

Na szczęście zaśpiewały. Litza zgarnął jeszcze pociechy „krewnych i znajomych Królika”, a ponieważ wspólnoty neokatechumenalne, z których się wywodziły, nie narzekają raczej na brak maluchów, szybko skrystalizował się pierwszy skład. „Nie boję się, gdy ciemno jest” – śpiewały dzieciaki. – Wyszła z tego świetna piosenka. Nakręciliśmy teledysk, który okazał się dużym sukcesem. Wielu ludzi dzwoniło do telewizji z pytaniem, co to jest, a my nie mieliśmy nawet nazwy. Pamiętam, że było napisane „Robert Friedrich i dzieci”. Chciałem zaproponować nazwę „Dzięki Ci”, ale dzieci powiedziały, że to obciach. W końcu na jednej z liturgii domowych tematem była Arka Noego. Zobaczyłem, że Arka to nie tylko wielki statek, zwierzęta, ale coś o wiele ciekawszego.

Wujek Robert zabronił!
Gorce. Wspinamy się na jedną z pokrytych szachownicą pól gór. Na przedzie biegną Martynka i Dominik Szczepaniakowie. Mija nas jakaś szkolna wycieczka. Dzieci przystają, oglądają się i z wrzaskiem: „Jeee, Arka Noego!” biegną po autografy. Dominik odpowiada: „Wujek Robert zabronił nam dawać autografy!”.
– Wszelkie przejawy gwiazdorstwa były tłumione – wspomina po latach Mikołaj Pospieszalski (charakterystyczna chrypa w „Jezus ratownik”). – Gdy przeginaliśmy i zaczynała się już totalna „głupawa”, to Litza często inicjował modlitwę.

Co było najciekawsze z całej przygody, jaką była Arka? Chyba najbardziej lubiłem po prostu przebywać z tymi ludźmi. Byliśmy przyjaciółmi. Pamiętam, że nawet się w sobie zakochiwaliśmy! Czy nie zaczynało nam odbijać? Wróciłem po wakacjach do klasy, a tu się okazało, że nagle jestem w centrum zainteresowania. Mój status w klasie znacznie się podniósł. Nawet mnie wybrali na przewodniczącego. Ale to było chwilowe. Koledzy szybko się przyzwyczaili i wszystko wróciło do normy. Żaden zespół w Polsce przed Arką nie ewangelizował na taką skalę.

Grupa stała się rozpoznawalna na kilometr. Zachwycały porywająca muzyka i „dobre, dobre, bardzo dobre” teksty. Ile osób próbowało już pisać dla dzieci, ale wychodziły z tego nudnawe morały i „smrodki dydaktyczne”? Tym razem piosenki o Panu Bogu przestały kojarzyć się z zawodzącą scholą wykonującą w czasie jasełek piosenkę opartą na trzech gitarowych chwytach. Pamiętam jak przed laty zadzwonił do mnie Janusz Kotarba. Zdecydował się właśnie na dystrybucję kompletnie nieznanego dziecięcego zespołu. To był strzał w ciemno. Kto by przypuszczał, że sprzedaż „A gugu” będzie muzycznym rekordem? Że niebawem posypią się nagrody: „Asy Empiku”, kilka „Fryderyków”…

Cicho, to nie ten zespół!
– Kto chce iść do nieba? – pytał ze sceny Robert Friedrich na jednym z setek koncertów. Las rąk. – A kto chce iść do nieba dzisiaj? Większość rąk chowa się. Dzieci z Arki Noego wybuchają śmiechem. Piosenki śpiewają wszystkie maluchy pod sceną. Najmniejsze siedzą na ramionach swoich zmordowanych, spoconych i poklejonych watą cukrową ojców. Na pocieszenie tatusiowie otrzymują płynącą ze sceny dewizę, że „mama to nie jest to samo, co tato”. – Pewnego razu zaczepił mnie jakiś tatuś i mówi do córeczki: „Poznajesz tego pana? Zaśpiewaj mu swoją ulubioną piosenkę”. Mówię, żeby nie męczył dziecka, ale on prosi, żebym posłuchał. I dziewczynka zaczyna śpiewać: „A wszystko to, bo ciebie kocham...”. Tatuś się zmieszał: „Cicho, cicho, to nie ten zespół”... – śmieje się Robert Friedrich.

– W naszym domu były najgorsze rozróby – wspomina jego najstarsza córka Majka. – Pamiętam próbę przed koncertem kolędowym. W jednym pokoju mieścił się cały zespół z dziećmi. Wtedy było u nas chyba ze czterdzieści osób. W pokoju, w którym stały dwa łóżka piętrowe, dostawiono trzy materace i na nich spało po sześcioro dzieci. Na łóżku piętrowym spało po troje, czworo dzieci na piętro! Zależnie od gabarytów. Dopasowywaliśmy się wzrostem. Mierzyliśmy się, kto ile ma od głowy do nóg. Wydawanie obiadów jak na stołówce. I wszystkie talerze w domu były brudne po jednym obiedzie. Pamiętam, że to było straszne dla mnie, jako najstarszej córki. Prowadziliśmy takie cygańskie życie. Lubiłam, jak w domu było pełno gości. – Nie poradziłbym sobie z żywiołem, jakim są dzieciaki, gdyby nie poligon, jaki przeszedłem z rockʼn’rollowcami – dopowiada Litza.

…gdy ciemno jest
– Kiedyś podzieliłam się z braćmi ze wspólnoty refleksją, że tak narzekam na życie, a przecież ono jest takie piękne – opowiada Majka. – Mówiłam, że przecież nie mam żadnego raka (nie wiedziałam wtedy, że jest już rozsiany po połowie organizmu!), a wkurzam się, że ciężko choruję, bo nie mogę wyleczyć głupiego kaszlu. Tydzień po rekolekcjach leżałam w szpitalu z guzem tak powiększonym, że koraliki, które miałam na szyi, musiałam ściągnąć. Zaraz po diagnozie, trafiłam już na onkologię, skąd wypuścili mnie dopiero po pierwszym cyklu chemioterapii. Najpierw był trudny moment. Wielki Tydzień. Strasznie się męczyłam.

Miałam różne lęki. Nie mogłam zostać w ciemnym pokoju, nie mogłam być sama, krzyczałam w nocy, nie mogłam spać. Wciąż mówiłam brewiarz. Widziałam, że ci ludzie z psalmów są w takiej samej sytuacji jak ja. A potem była Pascha. Bardzo mocno to przeżyłam. Leżałam na łóżku, cała spuchnięta od sterydów, łysa. I po Passze, mimo że fizycznie byłam obolała, byłam szczęśliwa. Cały czas się śmiałam. Byłam nowym człowiekiem. Pierwszy raz w życiu byłam tak dotkliwie szczęśliwa. Nie mogłam powstrzymać odruchu śmiechu. Czułam, jakbym miała nowe ręce i nowe nogi. To jest nie do opisania. Zobaczyłam, że to wszystko prawda. Jest zmartwychwstanie! Jezus może zabrać wszystko, co mnie dręczy. On mi nie zabiera mojego krzyża. Krzyż jest przecież po to, żebym była zbawiona.

Robert i Dobrochna, rodzice Majki, głosili wtedy katechezy. – Niesamowite było zobaczyć, że moi rodzice nie boją się panicznie śmierci swojego dziecka. Bardzo cieszyłam się, że nie rezygnowali z katechizowania. Wiedzieli, jak ważna jest ewangelizacja. Później zaczęły się żarty. W domu nazywali mnie: „łysa pałka”. Dostaliśmy playstation. Oczywiście były kolejki do grania. Rodzina wielodzietna, więc jest walka i każdy argument jest dozwolony. Mimo że się dobrze czułam, wykorzystywałam swoją sytuację: „Mogłabym zagrać, póki mnie głowa nie boli?” (śmiech). W tym momencie było: „Zamknij się, łysa pałko!”. I wszyscy oczywiście się śmiali. No więc widzisz, tak moja rodzina traktowała dramat mojej choroby (śmiech). A dziś? Jestem szczęśliwa. Jestem o tym przekonana. Co nie oznacza, że nie bywam smutna. Ale jestem szczęśliwa, mam piękne życie. Nie narzekam. Życie zweryfikowało, czy recytowane jak z nut refreny Arki są prawdą. Okazało się, że tak. Jezus żyje. I naprawdę jest ratownikiem. Swe urodziny Arka Noego będzie świętowała 26 czerwca na toruńskim Song of Songs. Zaprosiła swoich przyjaciół: Magdę Anioł, Budzego, Maleo i Mumio. Sto lat!

Większość cytatów pochodzi z przygotowywanej do druku książki Weroniki Gurdek „Taki duży”.

Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:

  • Film
  • Literatura
  • Muzyka
  • Sztuka
  • Zjawiska kulturowe i społeczne