Czarno-biała historia

GOŚĆ NIEDZIELNY

publikacja 04.02.2011 07:12

O wchodzącym dziś na ekrany filmie „Czarny czwartek” i wydarzeniach, o których opowiada, z reżyserem Antonim Krauze, rozmawia Petar Petrović.

Czarno-biała historia mat. prasowy kino świat

Petar Petrović: Czy potrzebujemy filmów historycznych, w szczególności tych dotyczących PRL-u?

Antoni Krauze: – Jeżeli chcemy być wolni, to musimy pamiętać o tym, jak tę wolność osiągnęliśmy. Bez takiej zbiorowej świadomości wszystkie deklaracje podkreślające, że jesteśmy wolni, gdyż mamy wszelkie swobody, są rodzajem samookłamywania się. Okazuje się, że polska młodzież wie mniej o niedawnej historii, niż o poprzednich wiekach, bo o tym jeszcze trochę przeczyta w podręcznikach. Dlatego serdecznie zapraszam ją na mój film, zobaczcie ,w jakich czasach żyli wasi rodzice.

A nie obawia się Pan, że podejmując taki temat i to właściwie wyłącznie ze strony pokrzywdzonych, zostanie Pan oskarżony o tendencyjność, niezrozumienie „geopolitycznych uwarunkowań” czy wyboru „mniejszego zła”?

– „Czarny czwartek” prezentuje niezwykły epizod w naszej historii, wojnę między władzą a narodem. Nikt nie miał wątpliwości, że konflikt powstał na skutek działania partii, której wydawało się, że może zrobić wszystko z Polakami. To jest czarno-biała historia.

Wydaje się, że dziś najbardziej rozpowszechnione jest spojrzenie na lata PRL-u jako na czasy, w których dominowały odcienie szarości. Wtedy chyba ten podział był łatwiejszy: „my” i „oni”, i już? Dziś wielu się w tym wszystkim gubi.

– Ma Pan rację, dzisiaj ten podział jest o wiele trudniejszy, wszystko zostało nieprawdopodobnie zagmatwane. U zarania III RP ówczesny, nowo wybrany premier Tadeusz Mazowiecki powiedział, że należy przeszłość odkreślić grubą kreską. I stała się rzecz straszna, wyrzuciliśmy poza nawias naszego życia to, do czego doszliśmy w 1989 roku. Czy można tworzyć coś, rozwijać, jeśli nie wiemy, nie widzimy, jak do tego doszliśmy? W efekcie tworzą się różne fikcyjne podziały. Wcześniej Solidarność była sprawą wszystkich Polaków, a po ‘89 roku już można było kręcić, przeinaczać, licząc, że nikt nie będzie pamiętał, nikt nie będzie się interesował tym, jak było naprawdę. Dlatego trzeba przypomnieć najważniejsze epizody z PRL, okresu, w którym byliśmy kondominium sowieckim, państwem absolutnie zależnym. Warto przywołać te sprawy, bo są one ważne także w zrozumieniu dzisiejszych konfliktach.

Dla wielu te czasy, z dzisiejszej perspektywy patrząc, nie jawią się jako całkowicie złe. Dziś w sporach o PRL słychać głosy podkreślające plusy tego systemu i to, że była to kontynuacja polskiej państwowości.

– Warto pamiętać, czym naprawdę był ten system. Bardzo cenię Stanisława Bareję, zarówno jako człowieka, jak i jego działalność artystyczną, jednak dzisiejszy odbiór jego filmów, ograniczających się do pokazywania absurdu tamtych czasów, na dalszy plan spycha brutalną twarz Polski Ludowej. Z tego nie zdają sobie do końca sprawy młodzi ludzie, a ci, którzy pamiętają tamte czasy, wymazują to ze swojej pamięci. W moim filmie, a staraliśmy się bardzo rzetelnie zrekonstruować przedstawiane wydarzenia, bardzo dokładnie widać, na czym dokładnie polegało ówczesne sprawowanie władzy.

Zobaczymy więc, jak się wtedy tłumiło protesty?

– To nie chodzi tylko o przemoc, ale przede wszystkim o upokarzającą codzienność, skazywanie ludzi na upodlenie, na egzystencję bez możliwości godnego życia. Cały bunt w 1970 roku wziął się z tego, że narzucono Polakom bardzo wysokie podwyżki cen. Władza komunistyczna degenerowała ludzką moralność, dopuszczała np. kradzież drobnych rzeczy z miejsc pracy, w myśl powiedzenia „ołówki i pióra przynosi tatuś z biura”. Pamiętam, jak jeden z leśników opowiadał mi, że dostali tak marne pensje, że w końcu zaprotestowali i wtedy minister powiedział im, że jak im nie starcza, to mogą sobie wynieść drzewo z lasu. To było częścią „radzenia sobie”. Wywarło to straszny wpływ na mentalność Polaków.

O tym zerwaniu więzi łączących nas z polskością, choćby wypełniającą II RP, znakomicie pisał Ryszard Legutko w „Eseju  o duszy polskiej”.

– Po podpisaniu porozumień sierpniowych nagle okazało się, że nie mamy wzorców, że ludzie próbują coś tworzyć od nowa. Dziesięć lat później, kiedy zaczynaliśmy budować III RP, nie zaproponowano, by nawiązać do dwudziestolecia międzywojennego, nie wspomniano, że byli ludzie, którzy tamte czasy pamiętali. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie korzystaliśmy z doświadczeń ludzi emigracji. Zamiast tego mieliśmy do czynienia z poruszaniem się we mgle. My właściwie dopiero teraz przywracamy pamięć o II Rzeczpospolitej. Przez tyle lat III RP nie pamiętaliśmy choćby o bitwie warszawskiej. Można powiedzieć, że dopiero od 2005 roku sięgnęliśmy do pewnych postaci, wydarzeń, zarówno w filmie, jak i w telewizji. Moim zdaniem wpłynęła na to działalność śp. Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta Warszawy. Coś się wtedy zmieniło w podejściu do naszej historii. Patrząc na to wszystko z dzisiejszej perspektywy jestem przekonany, że odcięcie nas od fundamentów naszej historii było działaniem świadomym.

A czego widz dowie się z Pańskiego filmu?

– Czternaście lat rządów Gomułki doprowadziło do bardzo trudnej ekonomicznie sytuacji. Po podpisaniu, na początku grudnia 1970 roku, porozumienia z RFN w sprawie naszych granic, on musiał się poczuć tak bezkarnie, że tuż przed świętami Bożego Narodzenia zarządzono bardzo wysoką podwyżkę cen. Pamiętam jak dziś, że w prasie podkreślano, że dżem, czyli to, czym się najczęściej żywili najgorzej sytuowani ludzie, mocno zdrożeje, ale za to spadną ceny lokomotyw. To pokazuje, że władza miała nas za głupków. Ludzie powiedzieli więc: „dość”. Na początku były próby porozumienia się z rządzącymi. W Gdańsku stoczniowcy poszli pod komitet wojewódzki partii i próbowali z kimś porozmawiać. Wyszedł do nich drugi sekretarz i zaczął przemówienie od słowa „towarzysze”. A ludzie nie chcieli być tak nazywani. Następnego dnia, kiedy już sprowadzono wojsko i dodatkowe oddziały ZOMO, doszło do krwawego epizodu. Jeden z zomowców rzucił się na małego chłopca, który znalazł się między demonstrantami a jednostkami, i na oczach ludzi właściwie go zabił, stanął mu podobno na szyi. Ludzie tego nie wytrzymali. Podpalono gmach, w którym mieścił się Komitet Wojewódzki partii. Władza musiała się za to zemścić.

I przyszedł 17 grudnia, czarny czwartek...

– Tak, to był najkrwawszy epizod walk w Gdyni. Wezwani do pracy ludzie przyjechali do gdyńskiej stoczni i zostali zaatakowani przez wojsko i milicję. Według oficjalnych danych zginęło 18 osób, ponad 230 znalazło się w szpitalach w stanie bardzo ciężkim, blisko 450 udzielono pomocy ambulatoryjnej, bo szpitale już nie miały wolnych łóżek. Podczas kręcenia tego filmu kontaktowaliśmy się z lekarzami, którzy pracowali w gdyńskich szpitalach. Oni opowiadali, że w ciągu jednego dnia zużyli całe zapasy leków, bandaży, które znajdowały się w szpitalnych zasobach, na wypadek ekstremalnych sytuacji. Gdyby strzelanina trwała dalej, to rannych nie byłoby czym leczyć. Władysław Gomułka tuż po wojnie, kiedy został pierwszym sekretarzem PPR, powiedział zdanie, które mogłoby być mottem całego PRL: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Po prostu nie liczono się z ceną utrzymania swojej dominacji.

Co stało się bezpośrednim impulsem do nakręcenia filmu?

– Motywowały mnie przede wszystkim osobiste wspomnienia. Należy pamiętać, że te wydarzenia zostały na dziesięć lat wymazane z pamięci, Wybrzeże było odcięte od reszty Polski przez kilka miesięcy. Kazano nam o tym wszystkim zapomnieć, wszelkie próby uczczenia tych, którzy zginęli, natychmiast przerywano. Uczestnicy buntu byli wyrzucani z pracy, szykanowani. Przypomniano o tym czasie w sierpniu 1980 roku. Przed Stocznią Gdańską ustawiono pomnik ku czci ofiar. Na fali entuzjazmu i zwycięstwa strajku gdańskiego, ten straszny grudzień uległ jednak zatarciu. Później przyszły kolejne dramatyczne wydarzenia, jak choćby wprowadzenie stanu wojennego. Kiedy zaproponowano mi zrobienie filmu, miałem wrażenie, że nie powinienem się zastawiać, że to jest już taka ostatnia ku temu okazja.  Minęło już 40 lat od tych wydarzeń. Jeszcze żyją ludzie, którzy w tym uczestniczyli. Nam po prostu nie wolno o tym zapomnieć.

Historycy, którzy już oglądali Pański film, są nim zachwyceni. Podkreślają, że udało się Panu oddać tamtą rzeczywistość.

– To nie tylko moja zasługa, ale i moich dwóch scenarzystów Michała Piepki i Mirosława Pruskiego. Jako nastoletni chłopcy byli świadkami tego, co się tam wydarzyło. 17 grudnia pojechali do Gdyni i to, co tam zobaczyli, zapadło im głęboko w pamięć. W lipcu 2009 roku postanowili zrealizować film i zaprosili mnie do współpracy. Zebrali ogromną dokumentację, wybrali bohaterów opowieści – rodzinę Brunona Drywy, który był jednym z tych, którzy zginęli w Gdyni. Zostawił żonę i dzieci. Oni wprowadzili też do scenariusza postacie, które brały udział w tych wydarzeniach i przeżyły. Adam Gotner – otrzymał 6 pocisków w lewą stronę klatki piersiowej i przeżył, żyje do dziś. Wiesław Kasprzycki, w tym czasie był uczniem szkoły zawodowej, został zatrzymany i strasznie pobity. Zomowcy myśleli, że nie żyje i zapewne dzięki temu udało się lekarzom wyciągnąć go z ich rąk. Żyje do dziś, chociaż stwierdzono u niego 85 proc. utraty zdrowia. Mój film to świadectwo żywych ludzi. Wielkim przeżyciem była dla mnie projekcja 16 grudnia, w przeddzień „czarnego czwartku”, która odbywała się w Gdyni. Przybyli na nią bohaterowie tego filmu oraz rodziny tych, którzy zginęli.

Jakie ma Pan wspomnienia związane z tymi wydarzeniami?

– Pamiętam, że zaproszono mnie w styczniu 1971 roku do Gdańska, na spotkanie w klubie studenckim „Żak”. Mieliśmy dyskutować o moim debiutanckim filmie „Monidło”. Miejsce to znajdowało się  naprzeciwko spalonego budynku Komitetu Wojewódzkiego partii. Zaproszenie wystosowano do mnie długo przed wydarzeniami i widocznie z ich powodu zapomniano o całej sprawie. W tym czasie Trójmiasto było wciąż odcięte od reszty Polski. Co prawda posprzątano najbardziej widoczne pozostałości po ulicznych walkach, ale pamiętam, że hotel „Monopol” miał powybijane okna, a budynek KW i fasada Dworca Głównego były spalone. Miałem wrażenie, że w powietrzu, poza zapachem spalenizny, czuć było gaz łzawiący. Po przyjeździe do Sopotu i zameldowaniu się w hotelu, pobiegłem do moich znajomych Jana i Teresy Piepków. Opowiedzieli mi o tym, co tam się wydarzyło. Polacy słuchający zagranicznych radiostacji, trochę wiedzieli na ten temat, ale tamto spotkanie było jednak dla mnie szokiem. Brał w nim udział 18 letni-wówczas Mirosław Piepka, który po 40 latach zaproponował mi pracę nad filmem. Oni strasznie przeżywali ten bunt. Chociaż został on ostatecznie złamany, ci ludzie doświadczyli czegoś, co czyniło ich wolnymi. Bez grudnia 1970 roku to, co wydarzyło się 10 lat później, nie byłoby możliwe. Robotnicy byli już lepiej przygotowani, wiedzieli, jak bronić się przed zomowcami i wojskiem. Scenarzyści sięgnęli do zapisu posiedzenia biura politycznego, które odbyło się 17 grudnia, na którym zapadły decyzje o kontynuowaniu represji i strzelaniu do robotników. To były ostatnie dni Gomułki na stanowisku pierwszego sekretarza. Mój film opowiada jednak o tej drugiej stronie, o tych, do których strzelano.

Chociaż postać gen. Jaruzelskiego nie pojawia się w filmie, to nad tą opowieścią unosi się jego duch. To po raz kolejny pokazuje, o jak aktualnych rzeczach rozmawiamy.

– Proces przeciwko gen. Jaruzelskiemu, dotyczący grudnia 1970 roku, trwa już 10 lat, ale ciągle nie zapadł wyrok. Powoli wymierają oskarżeni... Jaruzelski był w tym czasie ministrem obrony narodowej. W sprawie grudnia jego udział jest bezsporny, gdyż to przede wszystkim strzelało wojsko, ZOMO zachowało się strasznie, ale ono przede wszystkim biło. Nie udało mi się namówić scenarzystów do tego, byśmy zrobili jeszcze jedną scenę posiedzenia biura politycznego bez udziału Gomułki, który został odwieziony do szpitala. 19 grudnia, w sobotę, nastąpiła zmiana na stanowisku pierwszego sekretarza, biuro polityczne zatwierdziło Edwarda Gierka. Na tym posiedzeniu wystąpił Jaruzelski i straszył rozwojem protestu, przyspieszając tym samym zmianę na najwyższym stanowisku.

W ciągu dwudziestu lat III RP nie udało się go osądzić za tę i za inne winy...

– To jest dla mnie bardzo bolesne, że gen. Jaruzelski został zaproszony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego. To miało miejsce tuż przed naszym pokazem w Gdyni. Prezydent Komorowski nie był na nim, ale brał udział w uroczystościach pod pomnikiem ofiar Grudnia 1970 roku. Słowa prezydenta przypominające niesprawiedliwość, jaką jest to, że przez 20 lat III RP, nie ustalono winnych tej tragedii, wywołały buczenie i gwizdy. Nie dziwię się takiej reakcji. 

Rozmawiał Pan o tym z tymi, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach?

– Zastanawiam się, czy ci ludzie, którzy robili w tamtych czasach takie okropne rzeczy, nie mają żadnej świadomości tego, że czynili zło? Rozmawiałem z wieloma poszkodowanymi i nie czułem, by byli oni żądni zemsty, im nawet nie chodzi o karę. Wszyscy wiedzą, że ci, którzy decydowali o stosowaniu przemocy, są dzisiaj starymi, schorowanymi ludźmi, więc nie chodzi o to, by ich pakować do więzienia. Dla nich ważne jest, by niezależny sąd powiedział tym ludziom, że są winni. Wracamy więc ponownie do sprawy pamięci. Jak można żyć w takiej schizofrenii? Proszę zwrócić uwagę, że 20 lat trwało odebranie przywilejów emerytalnych komunistycznym mordercom. To jest niepojęte, chodziło przecież tylko o to, żeby zbrodniarzy zrównać z ich ofiarami. To najlepiej mówi o stanie naszego państwa.

Czy planuje Pan kręcenie jeszcze innych filmów dotyczących PRL?

– Chciałbym zrobić film o katastrofie smoleńskiej, ze względu na swój wiek, raczej nie planuję innych przedsięwzięć.

 ***

Autor jest dziennikarzem Polskiego Radia