Andrzej Lampert: Ojcostwo to najszczęśliwszy czas mojego życia

Szymon Babuchowski

GN 37/2023 |

publikacja 14.09.2023 00:00

O drodze z estrady do opery i umieraniu, które daje życie, opowiada Andrzej Lampert.

Andrzej Lampert: Ojcostwo to najszczęśliwszy czas mojego życia henryk przondziono /foto gość

Szymon Babuchowski: Pojawiłeś się na scenie jako nastolatek. Wygrana „Szansa na sukces”, boysband, „Twoja droga do gwiazd” – wielu młodych ludzi mogłoby Ci pozazdrościć takiego startu. Jak dziś patrzysz na tamten czas?

Andrzej Lampert: Zebrałem masę doświadczeń, korzystając z niewielkich w sumie możliwości wyboru, jakie dawały tamte czasy. Być może nie zawsze była to muzyka, którą naprawdę chciałem wykonywać, ale czuję wdzięczność za ten czas trudu, przedzierania się do miejsca, w którym się obecnie znajduję. To wszystko nauczyło mnie pokory, cierpliwości i dystansu w podejściu do zawodu. Bo to jest po prostu zawód, rzemiosło. Nie robię żadnej kariery.

Od początku tak to widziałeś?

Absolutnie nie. Gdy byłem dzieciakiem, muzyka była dla mnie całym światem. Dzisiaj najistotniejszą przestrzenią mojego życia jest rodzina. I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Nie znaczy to, że jako nastolatek byłem pewny siebie. Dzisiejsi młodzi ludzie mają chyba więcej tupetu. Ale prawdą jest, że nie myślałem wtedy zupełnie o konsekwencjach, jakie niesie za sobą wykonywanie zawodu muzyka.

Co jest największą pułapką dla młodego człowieka wchodzącego w świat show-biznesu?

Przede wszystkim próżność. Łatwo ulec pokusie, by poczuć się kimś w rodzaju bożyszcza. I właśnie w momencie, gdy taka pokusa przychodzi, ważne okazuje się to, skąd pochodzisz, jakie miałeś wcześniej doświadczenia, czym się w życiu kierujesz. Od tego w dużym stopniu zależy, czy będziesz potrafił odrzucić te wszystkie powierzchowne korzyści. Inaczej szybko mogą pojawić się poczucie braku zrozumienia i akceptacji, nałogi, rozwalona rodzina.

Twoja droga w dość niecodzienny sposób splotła się z drogą Mirosława Breguły z zespołu Universe. Jego ostatni występ przed samobójczą śmiercią to był właśnie duet z Tobą...

Tak, to dla mnie niezwykły znak. Są nim także słowa, które Mirek wypowiedział do mnie: „Uważaj na złe duchy”. W pewnym sensie idę przez życie z tym przesłaniem. To zdanie pokazuje, że istnieje jakaś przestrzeń duchowa – ale w tym złym znaczeniu – która może pochłonąć człowieka i doprowadzić do smutnego finału. Moja świadomość była już wtedy dosyć duża i wiedziałem, że istnieje ta druga strona medalu. Być może pomogły przestrogi powtarzane przez rodziców. Pomogła też pewnie moja natura, wyczulona na doświadczenia innych. Dziś cieszę się, że nie spełniły się wszystkie moje oczekiwania, bo przecież te najwyższe szczyty, wielka sława – nie zostały osiągnięte. Ale otrzymałem o wiele, wiele więcej.

Jednak kiedy występowałeś w zespole PIN, byliście na topie. A mimo to postanowiliście zawiesić działalność. Dlaczego?

Spotkałem na swojej drodze wyjątkowego człowieka – panią profesor Helenę Łazarską, znakomitą pedagog, śpiewaczkę operową. Otrzymałem od niej propozycję dalszego kształcenia. To była taka reedukacja po kilku latach przerwy. Musiałem dokonać wyboru: PIN albo opera. Chcąc wejść w to drugie na poważnie, nie mogłem wykonywać dwóch rzeczy naraz. Ale nigdy nie rozwiązaliśmy zespołu i niedawno znów spotkaliśmy się, by zagrać razem.

Czy przed spotkaniem z panią profesor miałeś do czynienia ze śpiewem klasycznym?

Tak, kończyłem studia, szkoły, ale nie sądziłem, że wystąpię kiedykolwiek w operze. Myślałem, że nie posiadam takich umiejętności i odpowiedniego głosu. Nie wierzyłem w to. Byłem w olbrzymim błędzie, bo to jest kwestia cierpliwości, pracy, doświadczeń, czasu, rozwoju głosu, organizmu i w ogóle całego człowieka. Nie miałem też wokół siebie ludzi, którzy by mnie odpowiednio i w sposób zdecydowany pokierowali. Więc dosyć późno tak naprawdę odkryto we mnie kolejny talent otrzymany z góry. Na szczęście trafiłem na osoby, które miały olbrzymie doświadczenie w tej dziedzinie, z panią profesor na czele.

Czy przejście ze świata pop do świata opery wymagało dużego przestawienia się?

Tak, na przykład byłem wcześniej osobą dosyć niezorganizowaną i trzeba było się w mig ogarnąć, ponadto poświęcić bardzo wiele czasu i niemałe finanse na odkręcenie złych nawyków, także wokalnych. Przez trzy lata odbywałem prywatne studia w Wiedniu, uczestniczyłem w kursach pani profesor w Salzburgu, Klagenfurcie czy w Krakowie. Trzymałem się mocno tej naszej współpracy, a w jej następstwie – przyjaźni. Wejście w ten świat było dla mnie olbrzymim ryzykiem pod każdym względem. Można powiedzieć, że zostawiłem dobrze prosperującą firmę, by tworzyć coś zupełnie nowego, opierając się tylko na zaufaniu pani profesor. Dlatego chcę podkreślić, jak ważne jest to, żeby dawać ludziom wiarę w ich możliwości. We mnie ktoś uwierzył i powiedział, że jestem w stanie sprostać wyzwaniu, tylko muszę wykonać pewne ruchy. Do wszystkiego się dostosowałem i efektem jest to, że rozpocząłem właśnie jedenasty sezon w operze. Jak widać, trzeba czasem pójść pod prąd własnej drogi życiowej, by wydarzyło się coś, co przerośnie nasze najśmielsze oczekiwania.

Co zyskałeś, a co straciłeś?

Zyskałem zdrowy dystans do tego, czym się zajmuję. Z większą łatwością odnajduję się też w muzyce estradowej, zakres moich możliwości poszerzył się. Choć nie ma co ukrywać, że jakieś straty są: przerwana kariera zespołu, niezrealizowana dotąd własna kariera solowa. A mimo to nadal prosperuję w świecie show-biznesu, co dla mnie jest jakimś paradoksem. Moi koledzy powydawali płyty, podostawali Fryderyki, a ja po prostu mogę być z nimi, choć, poza PIN-em, niczego tak naprawdę w ich świecie nie osiągnąłem. Dysponuję tylko głosem, który otrzymałem za darmo. To jest wielki dar od Boga, za który jestem wdzięczny i staram się nim dzielić.

Domyślam się, że poziom trudności zadań, które stawia Ci opera, jest dużo wyższy?

Tak, to zupełnie inny rodzaj pracy niż w estradzie: śpiew w różnych językach, ćwiczenie wymowy, praca nad akcentem, duża ilość materiałów nutowych do opanowania, gra aktorska, nierzadko taniec i muzyka bez mikrofonu w stu procentach na żywo.

A Twoje doświadczenie estradowe było w momencie wchodzenia w świat opery atutem czy obciążeniem?

Zdaniem pani profesor Łazarskiej było olbrzymim atutem, ponieważ estrada daje luz – inaczej zachowujesz się na scenie. W operze, której bardzo istotnym elementem jest aktorstwo, te doświadczenia pomogły mi być naturalnym. W muzyce szukam prawdy przekazu. Nie kupuję sztuczności, tych wszystkich nadbudowanych elementów. Będąc na scenie, staram się całym sobą przekazywać prawdę o swojej postaci. A jeśli chodzi o negatywne strony, to musiałem zmierzyć się z reakcją środowiska na fakt, że jako człowiek estrady nagle pojawiłem się w operze. Podskórnie wyczuwałem, że się ze mnie podśmiewają: zaśpiewa te góry czy nie zaśpiewa? A ja krok po kroku, cierpliwie, zbierałem doświadczenia, podchodząc do tego, co robię, z dużą dozą samokrytycyzmu. Dzisiaj jestem już częścią tego środowiska. Lubimy się i szanujemy.

Zapracowałeś sobie na to.

To było dziesięć lat pokornego wykonywania zadań, pracy na etatach. Byłem solistą Opery Krakowskiej w latach 2013–2018, a obecnie jestem solistą Opery Śląskiej. Oczywiście zawsze mogę liczyć na jakieś ustępstwa, by móc wykonywać jeszcze ten drugi gatunek, który od zawsze gra w moim sercu. Odczuwam ze strony moich przełożonych dużą przychylność dla tych działań i jest to bardzo miłe, że w tej mojej „podwójności” widzą atut. Myślę, że właśnie dlatego otrzymałem w 2010 r. zaproszenie do debiutu w „Traviacie” w Operze Śląskiej. To był zabieg marketingowy. Chyba sprawdziłem się wtedy – i trwa to do dzisiaj.

Co uważasz za swoje najważniejsze dokonania artystyczne?

Najbardziej cenię sobie współpracę z drugim człowiekiem. Właściwie nie wyobrażam sobie siebie ogołoconego, bez innych ludzi, na scenie. Dlatego ważny był dla mnie czas spędzony z zespołem PIN, do którego przyszedłem z własnymi pomysłami muzycznymi i tekstami, w tym z piosenką „Bo to, co dla mnie”, napisaną razem z moim bratem Tomkiem. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem się doceniony, dla kogoś ważny. Zobaczyłem, że mogę o czymś stanowić, coś współtworzyć. To dodało mi skrzydeł. Dalej była praca w operze, czyli znowu w zespole. Często oklaski otrzymują ci, którzy są na świeczniku, z przodu, na proscenium. Ale zawsze pamiętam o tym, że oprócz nas są nie tylko orkiestra i chór, ale także technicy, sprzątaczki, garderobiane, krawiec. Całe wydarzenie tworzymy w kilkaset osób. A osobiste sukcesy? Najważniejszą nagrodą była Österreichischer Musiktheaterpreis, którą otrzymałem w 2020 r. za wykreowanie postaci Pasterza w „Królu Rogerze” Karola Szymanowskiego. Dostałem ją w kategorii najlepszy młody artysta. W tym samym plebiscycie nagrodę za całokształt otrzymał Placido Domingo...

Jest też w Twoim bogatym dorobku pozycja szczególna: udział w dołączonej kilka lat temu do „Gościa” śpiewanej wersji Koronki do Miłosierdzia Bożego.

Tak, wraz z moją kochaną żoną Kasią cieszymy się bardzo, że zostaliśmy zaproszeni do tego projektu przez Krzysia Antkowiaka. Kult Bożego Miłosierdzia jest w naszej rodzinie żywy. Ta rzeczywistość pojawiła się w naszym życiu, kiedy każde z nas było na życiowym zakręcie. Zostaliśmy wyrwani z tego, co wydawało nam się kiedyś ważne, i weszliśmy na drogę nawrócenia. Nie wydarzyłoby się to bez Bożej interwencji. Dlatego mogliśmy później stworzyć tyle wspaniałych rzeczy, uczestniczyć w tak wielu pięknych dziełach. Mogliśmy założyć rodzinę, mogły urodzić się nasze dzieci. Oczywiście bywają lepsze i gorsze momenty, ale to wiara trzyma nas przy życiu. To ona trzyma też nasze małżeństwo, rodzinę i całą resztę.

Jakim jesteś na co dzień mężem i tatą?

Niełatwym, a do niedawna także często nieobecnym. Wziąłem sobie na głowę duże przedsięwzięcia, takie jak np. budowa domu, a potem – żeby spłacić kredyt – rzuciłem się w wir pracy. To był bardzo trudny czas. W mojej pracy jestem skazany na pokonywanie olbrzymich odległości. Właściwie mógłbym powiedzieć za Zbigniewem Wodeckim, że mój pierwszy zawód to kierowca. A tymczasem najtrafniejsza definicja miłości, jaką kiedykolwiek usłyszałem, brzmi: miłość to obecność. Jeśli taty nie ma w domu lub nie potrafi uczestniczyć w życiu rodziny w sposób aktywny, to wszystko zaczyna się sypać. Ale wyciągnąłem z tego wnioski: teraz biorę na siebie zdecydowanie mniej pracy i zapominam o całym Bożym świecie, kiedy razem jesteśmy z czworgiem naszych Lamperciątek. Ojcostwo to najszczęśliwszy czas mojego życia. Bóg pokazał mi, jakie mam zadanie do spełnienia. Kiedyś wydawało mi się, że to będzie kariera, piosenki i zajmowanie się sobą. A tutaj nagle dowiadujesz się, po co żyjesz. Każdego dnia uczysz się umierania dla drugiego człowieka. Bo właśnie to umieranie daje nam życie. •

Andrzej Lampert

Mąż, Tata, piosenkarz, solista operowy, kompozytor, autor tekstów, wokalista zespołu PIN, pedagog.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.