publikacja 28.09.2023 00:00
W swojej poezji Krzysztof Koehler nieustannie poszukuje języka, który mógłby wyrazić doświadczenie wspólnoty.
Henryk Przondziono /foto gość
Krzysztof Koehler – poeta, powieściopisarz, tłumacz, wykładowca akademicki… Nie przestaje zaskakiwać różnorodnością podejmowanych wyzwań.
Od książkowego debiutu w 1990 r. przylgnęła do niego łatka „klasycysta”, choć swoją późniejszą twórczością Krzysztof Koehler wielokrotnie dowodził, że – jak napisał Ireneusz Staroń – „rozpiętość form i gatunków sytuuje się tutaj pomiędzy krańcowo odmiennymi biegunami ekspresji”. Sam o sobie Koehler mówi, że jest „bardzo awangardowym klasykiem”. To paradoksalne określenie dobrze oddaje nie tylko istotę pisarstwa, ale też bogactwo osobowości poety, który w tym roku obchodził 60. urodziny.
Ulica nie mówi wierszem
„Poeta – najwybitniejszy w swoim pokoleniu – powieściopisarz, profesor i wykładowca akademicki, edytor i tłumacz, twórca programów telewizyjnych, dyrektor, a przy tym zapalony narciarz i maratończyk – Krzysztof Koehler nie przestaje zaskakiwać nas swoją kreatywnością, a także zdumiewać zarówno liczbą, jak i różnorodnością podejmowanych przez siebie wyzwań. Zaiste niełatwo jest prześledzić wszystkie jego ścieżki twórcze i zliczyć dokonania!” – napisała niedawno redakcja krakowskich „Arcanów”. Osobie jubilata poświęcono w najnowszym numerze tego dwumiesięcznika duży blok, uprzedzając jednocześnie, że to tylko „pierwsza, eksperymentalna próba uchwycenia tego złożonego i wciąż zmieniającego się obrazu”, i zapowiadając ciąg dalszy. Faktycznie, obraz twórczości Krzysztofa Koehlera trudny jest do uchwycenia, zamknięcia w jednoznacznych formułach. Nawet jeśli zawęzimy go do samej poezji, jak chcę uczynić w tym tekście, wymyka się sztywnym klasyfikacjom.
Skąd więc ten nieodłączny „klasycyzm” w jego biogramach? Po części „winny” jest tu sam poeta, który już u progu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zaangażował się w ideowe spory. „Poezja jest (...) skonwencjonalizowaną, ale i sfunkcjonalizowaną sztucznością. To przecież trzeba wiedzieć, jeśli się bierze za pióro. W końcu nikt na ulicy nie mówi wierszem. Ani w uniwersytecie, ani w wojsku” – trzeźwo zauważa Krzysztof Koehler w tekście „O’haryzm”, opublikowanym w 1990 r. na łamach „bruLionu”. Polemizował w nim z modelem twórczości proponowanym przez Marcina Świetlickiego, któremu zarzucał, że „hipnotyzuje i wmawia, że jest wolny, autentyczny, poza wszelką konwencją, a przecież dla nas, czytelników, szamocze się choćby w sieci wersów”. Pięć lat później zaś w głośnym sporze o poetyckie trendy, zainicjowanym w piśmie „Nowy Nurt” przez artykuł Karola Maliszewskiego „Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy”, Koehler opowie się zdecydowanie przeciwko tym drugim, twierdząc: „Jedyne, co rozpoznają, to własny puls, a pomysł, by zaprzątać głowę innym tym odkryciem, jest żenujący”.
Rytmy i błyski
Poezja Krzysztofa Koehlera od samego początku daleka była od skrajnego indywidualizmu – choroby, na którą cierpiała spora część polskiej liryki początku lat dziewięćdziesiątych (od tamtej pory zresztą niewiele się w tym względzie zmieniło). Już w jego debiutanckich „Wierszach” (1990) da się zauważyć, że jest to twórczość, dla której ważnym punktem odniesienia jest wspólnota – zarówno na poziomie doświadczenia (także religijnego), jak i języka, mocno zanurzonego w tradycji. Widać to chociażby na przykładzie wiersza „Klasztor cystersów. Mogiła”:
Ciche modlitwy
Słone kwiaty ust
W stuletnich dębach
Pochylony Bóg
Nad ziemią lichą
Siwy nieba strzęp
Chłodnych posadzek
Obudzony dźwięk
Nad rzeki brzegiem
Pośród wrzasku miast
Requiem pogodne
Nieustanne trwa
To faktycznie jeszcze Koehler „klasycyzujący” – posługujący się wierszem regularnym, rytmicznym, z rymami. Ale przecież już od następnego tomu, „Nieudanej pielgrzymki” (1993), jego poezja zacznie się zmieniać. Krótkie, poszarpane wersy, pełne równoważników zdań, przemawiać będą obrazami bardziej wieloznacznymi, nieoczywistymi, mającymi w sobie coś z „błysku” haiku:
Księżyc. Jęczmień.
Świerszcze. Ile
błyskawic jeszcze?
Ile wschodów?
Pod górę wiodą
drogi.
I to zupełnie ślepe
jeszcze wygasanie
powodów.
Msza jak wypełnienie
Ireneusz Staroń nazwie ten drugi nurt poezji Krzysztofa Koehlera „barokowo-romantycznym mistycyzmem miniatur poetyckich”. Ale i w tych miniaturach, migawkach wydzieranych rzeczywistości, ujawnia się przecież poczucie przynależności do wspólnoty. Tak jak w wierszu „Boże Ciało” z tomu „Partyzant prawdy” (1996), w którym „klasycyzm” i „mistycyzm”, jak się zdaje, splatają się w jedno:
„Święty Boże” na
ulicy w tłumie.
Słowa wędrujące
z ust do ust.
Śpiewam. Głośno.
O czym? Nie rozumiem.
Łapię oddech.
Dyszę. Otacza nas duch.
O większym przełomie w twórczości poety można natomiast mówić w przypadku tomu „Trzecia część” (2003). Wiersze z niego składają się na wielogłosowy poemat, będący czymś w rodzaju współczesnego odpowiednika „Ziemi jałowej” Eliota. W ekstatycznych, czasem świadomie „niechlujnych” frazach mieszają się style wysoki i niski, a budowane w ten sposób obrazy zmieniają się przed oczami czytelnika jak w kalejdoskopie. Wydaje się, że taki język odsłania zagubienie współczesnego człowieka, pozbawionego korzeni. A jednak, jak słusznie zauważa w „Arcanach” Ireneusz Staroń: „Dzięki dramaturgizacji i rozmyciu podmiotów, Koehler paradoksalnie wydobywa z ich wyznania tony liryczne (...), a dzięki temu unika patosu”. Są zresztą w „Trzeciej części” takie fragmenty, które przywracają wiarę we wspólnotę, jak np. piękna „Msza o czwartej”, w której stare kobiety okazują się depozytariuszkami Tajemnicy:
Msza o czwartej,
jak wypełnienie
drugiej połówki
niedzieli ołowiem
samotnej modlitwy;
jeszcze jest czas –
ale stare kobiety
już wychodzą na
drogę; (...)
jest go tyle, że można wyjść
i spokojnie kuśtyk, kuśtyk
do drzwi, nim wiatr, nim
deszcz, nim grom; zdążyć
przed,
dojść
doczłapać.
Widziałeś naród?
Eliotowska wielogłosowość będzie obecna także w późniejszych tomach Koehlera, spośród których najwybitniejszy wydaje się „Od morza do morza” z 2011 r., gdzie obok utworów stricte lirycznych po raz kolejny znajdą się te poświęcone wspólnocie, tym razem narodowej, obudzonej w wyniku katastrofy smoleńskiej. Oto fragment wiersza „Odpowiedź”:
Buty, czerwone sznurowadła,
Rozczłapane adidasy z Carrefoura,
Krok po kroku, tureckie dżinsy, pod pachą
Zrolowane koce, (bo koczowali w kolejce
w nocy) i reklamówki, spocone ciała,
A i mężczyzna z dzieckiem na ręku,
O kulach, jak starał się przyklęknąć,
A i sędziwy starzec, AK-owiec?
Widziałeś?
Widziałeś naród?
Widziałem jak wznosi flagi
W łopocie na Rynku w Krakowie,
Jak intonuje pieśń aż szyby drżą,
Jak szuka miejsca, by w przykucu
Najświętszy Sakrament, gdzieś
Na drugim końcu placu, we wnętrzu,
Wznoszony rękami kardynała,
Adorować.
Widziałem, widziałem, widziałem.
Ciekawie opisuje Koehler moment rodzenia się wspólnoty, która w pierwszej z cytowanych strof wydaje się jeszcze chaotycznym zlepkiem nieprzystających do siebie elementów. I nagle z tej pozornej zbieraniny, w którą każdy przyniósł swoją codzienność, tworzy się „naród”, co podkreśla podniosły ton kolejnej strofy. Okazuje się, że nas, uwikłanych w prozę życia, stać na to, by choć na moment (szkoda, że tak krótko to trwa!) się zjednoczyć. Trzeba przyznać, że utwory Krzysztofa Koehlera spośród licznych poetyckich obrazów tamtego czasu należą do najbardziej poruszających. Są bowiem, jak słusznie zauważył krytyk i badacz poezji Piotr Śliwiński, „nareszcie ani oślepłe od zranionej miłości czy z nagła obudzonej nienawiści, ani cyniczne. Tamta tragedia i polski, tradycyjny patriotyzm zasługują na poezję, która poważnie odnosi się do świata – i do siebie samej, do spraw estetyki, konwencji, języka, nie dając się im zdominować przez Temat, ratując Temat przed łatwością”. Taka jest właśnie poezja Krzysztofa Koehlera – poważnie traktująca wspólnotę i nieustannie poszukująca języka, który może wyrazić jej doświadczenie.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.