Malarz faktu

Joanna Mazurek

publikacja 18.09.2011 07:02

- W fotografowaniu widziałem doskonały sposób na zatrzymywanie czasu - mówił o swoich zdjęciach lublinianin, który zapoczątkował w Polsce fotografię dokumentalną.

Stefan Kiełsznia archiWuM fotoGrafii oŚrodka „BraMa Grodzka – teatr nn”/GN Stefan Kiełsznia
Był człowiekiem religijnym, zawsze eleganckim i niezwykle uprzejmym wobec kobiet. Wzorem, jakich już się nie spotyka – wspomina fotografa jego syn, Jerzy Kiełsznia

Nawet dziś oglądanie jego słynnych przedwojen­nych zdjęć przypomina spacer. Po kolei mijamy budynki i mieszkańców kilku ulic śródmieścia Lublina: m.in. Lubartowskiej, Świętoduskiej, Kowalskiej, Szerokiej, Krawiec­kiej – z tym, że tych ludzi i wielu miejsc już nie ma.

– Dzisiaj wydaje nam się oczywiste, że ktoś prze­szedł i sfotografował dolne partie fasad budynków. Wówczas, ponad 70 lat temu, było to absolutną no­wością. W latach 30. XX w. pano­wała moda na tzw. styl Hartwiga. Wszyscy chcieli robić fotografie nieostre, wybierali takie pory dnia i roku, żeby ich zdjęcia były bardziej artystyczne. Stefan Kiełsznia mówił, że podczas gdy inni silili się na artyzm, on fotografował tak, żeby powstał dokument. Dlatego w historii polskiej fotografii jest postrzegany jako pionier fotografii dokumentalnej – tłumaczy Agnieszka Wiśniewska, koordynatorka projektu „Sztuka Pamięci: Kiełsznia”.

W jidysz i po polsku

Chociaż główne wydarzenia związane z rocznicą urodzin Ste­fana Kiełszni odbyły się pod koniec wakacji, to wszystko zaczęło się już w maju. – Przeprowadzili­śmy trzy rodzaje warsztatów dla uczniów z lubelskich szkół. Były zajęcia fotograficzne, pod­czas których młodzież uczy­ła się np. wywoływania zdjęć w ciemni. Na warsztatach typo­graficznych w Izbie Drukarstwa składała z czcionek drukarskich plakaty wzorowane na tych, któ­re są na zdjęciach Kiełszni. Było to o tyle trudne, że napisy na nich były dwujęzyczne, w jidysz i po polsku.

- Nie mamy czcionek żydowskich, więc część została wy­konana techniką lino­rytu. Podczas warsz­tatów artystycznych przygotowywany był happening „Per­formance dla Kiełszni” - wymienia A. Wi­śniewska. - Oprócz tego projekt obejmował cykl wykładów intertematycznych skierowanych do uczestników tych warsztatów, ale też do wszystkich mieszkańców Lublina. Dotyczyły one min. foto­grafii lat 30., było też trochę o szyl­dach, historii fotografii lubelskiej i znanych fotografach - dodaje.

Cyfrówka się chowa

Główne obchody setnej rocz­nicy urodzin S. Kiełszni rozpo­częła akcja fotografowania ul. Kowalskiej, której przedwojenny wygląd utrwalił on na swoich zdjęciach. - Nie powtarzamy do­kładnie kadrów Kiełszni, który fotografował głównie ul. Lubartowską. My wy­braliśmy ul. Kowalską, bo to jedna z najcie­kawszych, a może trochę zapomnia­nych ulic w Lublinie. Staramy się stworzyć sekwencyjny obraz tej części miasta - tłumaczy Barbara Wybacz, prezes stowarzyszenia Grupa Projekt.

Nie było to jednak zwyczajne fotografowanie. Uczestnicy wy­darzenia, a zgłosiło się około stu osób, korzystali z tekturowych aparatów otworkowych, które wcześniej sami musieli złożyć. Takie aparaty nie mają obiektywu. Zastępuje go mały otworek, przez który przechodzi światło. Na prze­ciwległej ścianie tworzy ono obraz, który można potem wywołać. – W dobie fotografii cyfrowej wy­starczy mieć aparat telefoniczny, aby zrobić zdjęcie w takiej jako­ści, że może się ono potem znaleźć na okładce magazynu. To odziera tę sztukę z pewnej niezwykłości. Nie wiemy do końca, co jest jej isto­tą: że to nie obraz, ale światło, któ­re pozwala na utrwalenie tego ob­razu - zwraca uwagę B. Wybacz.

Bajgiel za 3 grosze

Następnego dnia znów na ul. Kowalskiej Stefana Kiełsznię i jego dzieło uczcił happening w wyko­naniu m.in. uczniów II Liceum im. Hetmana Jana Zamoyskiego. Przez kilka minut ulica znów wyglądała tak, jak zobaczył i utrwalił ją sam dokumentalista: ściany budynków pokryły się szyldami sklepów i zakładów usługowych, a przechodnie targowali się z kupcami o ceny. Współcześni lublinianie mogli posłuchać żydowskiej muzy­ki i skosztować popularnych przed laty przysmaków: bajgli, macy i makagig.

- Każdy występujący musiał zdobyć sobie takie stroje, jakie mają na sobie ludzie ze zdjęć Kiełszni. Szukaliśmy ich głównie u naszych dziadków. Tymczasem dialogi, które przygotowaliśmy, są częściowo improwizowane, ale po części opierają się na wspo­mnieniach ludzi mieszkających w przedwojennym Lublinie. Stąd wiemy np., że zwykłego bajgla można było kupić za trzy gro­sze, a jajecznego - za pięć gro­szy - mówi Beata Szczerbińska, jedna z nauczycielek, które przygotowywały happening „Performance dla Kiełszni”.

Obszar pamięci

Stefan Kiełsznia nie interpre­tował rzeczywi­stości, ale chciał ją utrwalić, jak sam mówił, na wieczną rzeczy pamiątkę”. – Co mnie fascy­nuje w zdjęciach Kiełszni? Wszyst­ko! Pokazał sferę kultury, której niestety nie możemy już poznać, i to nie tylko dlatego, że została ona zniszczona przez nazistów – mówiła Ulrike Grossarth, której wystawa także wpisywała się w rocznicowe wydarzenia.

Nie­miecka artystka, zainspirowana zdjęciami lubelskiego fotografa, stworzyła prace plastyczne i wi­zualne, zachęcając odbiorców do zgłębienia symbolicznego świa­ta przedmiotów i znaczeń. Jednym z elementów wystawy są np. tkaniny przysłaniające okna Bramy Grodzkiej. Ich niezwykłość polega na tym, że wzory tkanin są takie same jak te, które widać na fotografiach Stefana Kiełszni... – Projekt upamiętniający zmarłego blisko ćwierć wieku temu fotografa i księgarza realizował Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” przy współpracy z lubelskimi filiami Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce i Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie, a także z Grupą Pro­mjekt oraz ze Staatliche Kunstsammlungen Dresden. Wystawę Ulrike Grossarth „Stoffe aus Lublin/Bławatne z Lublina. running/Lubartowska” można było oglądać do 15 września.