Cholonek czyli dobry Pan Bóg z gliny

Jan Drzymała

publikacja 02.11.2011 07:36

Opowieść Janoscha to nie lekka i przyjemna lekturka do poduszki. Czyta się ją jednym tchem, ale nie dajmy się zwieść. Ta książka nie pozwoli w nocy spać.

Cholonek czyli dobry Pan Bóg z gliny Wydawca: Znak

Właśnie w wydawnictwie „Znak” ukazało się trzecie już wydanie tej niezwykłej powieści. O samym „Cholonku” powiedziano już wiele. Trudno jeszcze coś dodać. To praktycznie klasyka. Chyba najkrótszą i zarazem najtrafniejszą charakterystyką powieści są słowa człowieka tyleż zasłużonego dla Śląska, co kontrowersyjnego. Idzie oczywiście o Kazimierza Kutza. Otóż Kazimierz Kutz – człowiek lubiący paradoksy – stwierdził, że Cholonek… to książka „diabelsko zabawna”.

Cóż, można Kutza nie lubić, ale to akurat jest strzał w dziesiątkę. Trzeba tylko postawić jeden warunek. Akcent w tym zestawieniu pada raczej na rzeczoną diaboliczność. Dlaczego?

Książka Janoscha to nie lekka i przyjemna lekturka do poduszki. Owszem, czyta się ją jednym tchem, ale nie dajmy się zwieść.  Ta książka nie pozwoli w nocy spać. Zaczyna się zabawnie, anegdota za anegdotą, ale w pewnym momencie łapiemy się na tym, że uśmiech nam na twarzy zamiera, przekształca się w jakiś potworny grymas i tak już zostaje.

Janosch barwnym i potoczystym językiem (tutaj ukłon w stronę nieżyjącego już Leona Bielasa, który książkę przełożył z niemieckiego) maluje nam przed oczami krajobraz lumpenproletariackiej dzielnicy Zabrza, w którym się wychował. Opisywana przez niego Poręba dla większości bohaterów jest całym światem. Światem oswojonym, a jednak niesamowicie drapieżnym.

Tu życie toczy się pomiędzy familokami, chlewikami, kościołem, kopalnią i knajpą. Grunt to mieć co zjeść, wypić – bo bez tego praktycznie nie da się żyć, nabić do fajki i ewentualnie… - to niech zostanie w sferze niedopowiedzenia. Po więcej pikantnych (nieraz bardzo) szczegółów trzeba sięgnąć do książki. Zdradzę tylko, że kulminacją tej „afirmacji życia” według mieszkańców Poręby jest świniobicie, kiedy to jedzenia jest w bród, alkohol leje się strumieniami, a chętna kobieta dla mężczyzn spragnionych rozkoszy też się znajdzie.

Żadna moralność czy wyższe wartości praktycznie w Porębie nie istnieją. Nie pomaga im się rozwijać proboszcz Banik, który jedyne co potrafi, to straszyć piekłem i opowiadać na okrągło jedną i tę samą (idiotyczną skądinąd) opowiastkę o psie. W dodatku jest antysemitą, który wierzy, że Żydzi muszą cierpieć w czasie Holokaustu, bo to przecież oni zamordowali Pana Jezusa. Nietrudno się domyślić, jak uformowani w tym środowisku ludzie będą się zachowywać w obliczu wojny. Co zrobią, kiedy zwietrzą możliwość zbicia fortuny kosztem prześladowanych Żydów.

W Porębie co prawda niektórzy – jak Świętkowa – chodzą co niedzielę do kościoła, ale to nie przeszkadza im jednocześnie pielęgnować zabobony czy korzystać z usług lokalnej wróżbitki. Diaboliczność tego środowiska widać praktycznie na każdym kroku.

Zło kipi z każdego kąta opisywanej przez Janoscha rzeczywistości. Jest w człowieku, który morduje żonę, bo zużyła mu w klozecie ulubiony dodatek satyryczny. Zło jest w Detlevie Hübnerze, zawsze noszącym przy sobie gumową gruszkę do lewatywy, który przeprowadza makabryczne eksperymenty na ludziach, zło jest w faszyście Pelce, w zbiorowych gwałtach radzieckich żołnierzy (te epizody pojawiają się po raz pierwszy w najnowszym wydaniu książki. Wcześniej cenzura nie pozwalała na ich wydrukowanie), zło wreszcie jest w proboszczu – antysemicie.  

Jednak Janosch przedstawia  je w tak absurdalnych kontekstach, że praktycznie cały tragizm sytuacji rozbraja. No bo jak się nie śmiać z człowieka, który w toalecie odkrywa, że jednak żona, którą wcześniej zabił, nie zużyła całego dodatku satyrycznego, tylko połowę, a przecież za połowę by jej nie skrzywdził. Jak się nie śmiać z faceta, który dla żartu po kilku głębszych wysadził całą knajpę i siebie razem z nią, bo się założył, że kumpel podpali lont a on utrzyma w rękach teczkę z dynamitem. Jak się nie śmiać, kiedy ktoś dla zabawy podkłada pod tramwaj drewnianą nogę i wygrywa jeden zakład za drugim, aż do momentu, kiedy po pijanemu myli nogi. Żeby nie stracić, idzie na całość i podkłada zdrową.

Jeśli wierzyć w opowieści o dzieciństwie Janoscha, książka „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” jest próbą egzorcyzmowania zła, którego on na własnej skórze doświadczył. Pisze o tym Jerzy Ilg w przedmowie do najnowszego wydania książki. Marcin Luter powiedział: „Najlepszym sposobem wypłoszenia diabła, jeśli nie ustąpi przed słowami Pisma, jest wydrwić go i wykpić, ponieważ nie może on znieść pogardy”. Zdaje się, że Janosch idzie tą drogą.

 Janosch – właściwie Horst Eckert – pochodził z rodziny skrajnie biednej. Ledwo udawało im się wiązać koniec z końcem. Ojciec był domokrążnym sprzedawcą. Ratował sytuację materialną rodziny, pędząc bimber. Horst od małego miał kontakt z alkoholem. Ojciec dawał mu do picia 80 procentowy rozczyn własnej produkcji. Sam z dziadkiem pijał 60 procentowy, a 40 procentowy sprzedawali. Później Janosch wyznał, że gdyby przyszło mu jeszcze raz przeżyć „to przeklęte dzieciństwo”, powiedziałby: „Nie, lepiej od razu mnie wyskrobcie”. To wyznanie pozwala inaczej spojrzeć na tę książkę, w której wiele jest wątków autobiograficznych.

Można Janoscha nie lubić, bo nie kreśli romantycznego mitu Ślązaka spod znaku Eichendorffa. Można go wręcz nie znosić za sposób budowania narracji. Czytając „Cholonka” ma się bowiem wrażenie, jakby słuchało się miarowego jazgotu sąsiadki. Takiej, co to wpadła na chwilę i wie najlepiej wszystko o wszystkich. Pierwszy kontakt z powieścią może odrzucić, ale kiedy się ten plotkarski ton ogarnie, staje się on raczej atutem książki. Lepiej niż każda inna forma narracji oddaje klimat środowiska, w którym akcja się rozgrywa. Można wreszcie Janoscha znienawidzić, zarzucając mu, że utrwala kłamliwe stereotypy. Nie można jednak tej książki traktować jak literatury faktu. Nie ma sensu myśleć o niej jak o epopei Mickiewicza. Janosch nie przedstawia nam sentymentalnej opowieści o „kraju lat dziecinnych”. Tworzy pokraczną, karykaturalną, przerysowaną rzeczywistość. Próbuje nazwać demony, które opętały jego dzieciństwo. Zło, kiedy zostaje nazwane, przestaje być groźne, a sprowadzone do absurdu, traci swoją siłę.

Książka jest faktycznie „diabelsko zabawna”, ale śmieszna nie jest. Kto szuka taniej rozrywki, niech lepiej po nią nie sięga.

***

Tekst z cyklu Mała Biblioteczka Śląska