GOSC.PL |
publikacja 25.12.2011 05:27
Ukazał się kolejny tomik łowickiej poetki Joanny Bolimowskiej. W książce „Moje Łowickie” autorka odwołuje się do ludowości i pisze w gwarze. To pierwsza tego typu publikacja nad Bzurą.
Marcin Wójcik/GN
– Jestem zakochana w łowickości – mówi Joanna Bolimowska
Żeby usłyszeć ciszę, Joanna bierze wędkę i idzie na ryby. Żeby nie zatonąć w ciszy, słucha sąsiadów, którzy tłuką schabowego. Żyje między ciszą a hałasem. To, co z nich uchwyci, zapisuje w zeszycie. Czerpie też ze wspomnień.
Gruszki Pietruszki
Joanna nie zapomni, jak z kotem Burkiem przyczaiła się przed domem i czekała na myszy polne. Burek miał pewnie ze 3 lata, ona 6, i mimo tej różnicy wieku zgraną paczkę tworzyli. Pokazywała Burkowi myszy, które budziły się ze snu zimowego i wychodziły z kryjówek. Największy schron urządziły w zewnętrznych ścianach domu obłożonych jesiennymi liśćmi, bo wtedy nie było styropianu ani waty szklanej, ale były siarczyste mrozy. Więc rodzinny dom Joanny ogrzewały liście i śpiące myszy. W środku były piec kaflowy i wielkie łóżko, w którym pod kołdrą czytała z mamą książki.
Marcin Wójcik/GN
Łowicki kogut w wycinance
Joanna lepiej się dogadywała z Burkiem niż ze starszym bratem. Nie zapomni mu, jak ją zostawił u ciotki Pietruszki. Co prawda pomógł wejść przez uchylone okno do komórki, gdzie ciotka trzymała gruszki, ale zostawił na pastwę losu, kiedy trzeba było z niej wyjść. Pomyślała najgorzej o bracie, popłakała sobie wśród gruszek i zasnęła zmordowana. Zbudziła ją dopiero Pietruszka, która z pola przyszła, by obrządek zrobić przy krowach.
Pani Joanna opisuje tę historię w opowiadaniach napisanych dla wnuków, dla których powstały też wydane w wersji książkowej historie Ćwir Cimelka, kuzyna wróbelka Elemelka. – Wnukowi tak się spodobała książka o wróbelku Elemelku, że błagał mnie, abym napisała dalszy ciąg. Powiedziałam mu, że nie mogę, bo są prawa autorskie. Później doszliśmy do wniosku, że Elemelek miał na pewno wielu kuzynów. I tak powstała książeczka o Ćwir Cimelku.
Zakonny wehikuł
Joanna miała lat 14, kiedy matka przywiozła ją do bernardynek w Łowiczu. Siostry prowadziły bursę dla dziewcząt uczących się w mieście. Weszła z matką przez maleńkie drzwi w murze. Poetka – wychowana na wsi, gdzie wokół wielkie przestrzenie – po raz pierwszy w życiu zobaczyła tak wysoki mur. Ciężki, gruby, oddzielał klasztor klauzurowy od reszty miasta. Za pierwszym murem był drugi mur, a za nim ogród pełen róż i pszczół. Nieraz po nim chadzała, zajadając się ciastkami na miodzie.
Były to chyba najsmaczniejsze łakocie, jakie kiedykolwiek jadła. Odwiedza siostry do dziś, a one robią te same miodowe ciasteczka i Joanna czuje się, jakby znowu miała lat 14. Wypieki bernardynek działają jak wehikuł czasu. Podobnie poezja. Joanna zamyka ulotne chwile w wierszach. Zamyka w nich łowickość, w której jest zakochana, w której się wychowywała. Posługuje się ginącą gwarą i nie boi się pisać o łogródecku przy chłupie, gdzie łuradzieły róze, ze nie bedom stać przy płocie ani kwili dłuzy. Więc na kiecce Jagusiny po cichuśku se przysiadły. A niechtóre sie wdrapały jaze na kaftana. Róze sadowieły sie gdzie mozna do biołnego rana. Gwarą pisze również o matkach partyzantów… „A posedeś gdzies do lasu…/ Tylem cie widziała…/ Ino my po tobie synku/ Pamińć pozostała/ Ino my po tobie synku/ Mogiłka pod sosnom/ Ino patrze jako insym/ Ładne wnuki rosnom”.
Polowanie na słowa
W torebce Joanny są okulary, portfel, chusteczki higieniczne, długopis i czysta kartka. Przydaje się kartka, kiedy na zakupach przyjdzie myśl warta zapisania. Bywa, że jeśli poetka od razu jej nie schwyta, już nigdy nie wraca. Ale nie zawsze jest tak, że słowa pojawiają się ot, tak sobie. Czasami ktoś je przygania. Przygnał je ten, kto skosił trawnik przed blokiem i sianem zapachniało, a uroku dodała kwitnąca akacja i zapach chleba z torby z zakupami. Joanna wpadła do domu, torbę na stole postawiła i zaczęła pisać „List do Boga”. Pyta Go w nim, czy tam wysoko będzie zapach chleba z pieca? Zapach siana? Czy będą kwitnące akacje?
- Ja nie piszę. Ja zapisuję. Nie siedzę nad zeszytem i nie wymyślam. Zapisuję to, co samo przyjdzie. Bolimowska chyba nie jest typową poetką, jeśli w ogóle istnieje ktoś taki jak „typowy poeta”. Skończyła technikum ekonomiczne. Pracowała w handlu. Sama sobie położyła kafelki w kuchni, sama maluje ściany, gotuje i piecze jak dyplomowana mistrzyni kuchni. Nie ma czasu na czytanie współczesnej poezji. Zaangażowała się w tworzenie zespołu „Ksinzoki”.
Piętnaście osób z Łowicza i podłowickich wsi (jedenaście kobiet i czterech Staszków) spotyka się co środę i przez kilka godzin śpiewa stare zapomniane pieśni ludowe. Dla Joanny zespół jest jak rodzina. Pomogli jej przygotować recital na okoliczność wydania nowego tomiku wierszy pt. „Moje Łowickie…”. Napiekli placków i chleba, przynieśli ser ze wsi, smalec ze skwarkami. Tomik napisany jest w gwarze. Nad jej poprawnością czuwała dr Renata Marciniak-Firadza. Zachwyca się nim bp Józef Zawitkowski, który na temat poezji może powiedzieć wiele. Na początku tomiku biskup pisze: „Asiu Kochana. Dziękuję za nowy zbiór wierszy. Przeczytałem je z zadumą i wzruszeniem. Wydawało mi się, że piękne legendy i łowickie pieśni tylko echo śpiewa. A tymczasem jest ktoś, kto potraf jak mama mówić mową tak czystą i piękną jak pierwsze kochanie (…)”.
Prezydent z fałszywką
Joanna Bolimowska ma takie marzenie – wierzy, że się spełni – aby kobiety znowu pod strzechą tkały pasiaki. I żeby kolorowe kogutki „wykluwały” się w zagrodzie, a nie na wielkich farmach zwanych manufakturami. Nie może zrozumieć, dlaczego prezydent Bronisław Komorowski dostał w Łodzi torbę z łowickim nadrukiem. Torbę wypluła maszyna w fabryce, a nadruk skopiował komputer. Prezydent dostał produkt ludowopodobny, choć myśli pewnie, że wydziergany steraną ręką. Może wkrótce poetka napisze: Przed fobrykami chroń pasioki, Ponie.