publikacja 16.01.2012 07:18
Dlaczego opowieści o tradycyjnych śląskich zolytach brzmią dzisiaj jak historie o egipskich faraonach?
Larazoni / CC 2.0 Faraon i śląskie zolyty? Czymu niy... :)
Sto lat temu mój staroszek, czyli pradziadek Aloiz, poszedł do roboty na gruba do Makoszów – miał wtedy 16 lat (!). Natomiast ożenił się, mając 23 lata. Taki był dawniej na Śląsku zwyczaj. Chodziło bowiem o to, aby mężczyzna, mający później utrzymywać swoją żonę i dzieci – miał doświadczenie zawodowe i dobrą pracę przynoszącą stabilny dochód. Dzisiaj jest dokładnie odwrotnie.
Młodzi ludzie najchętniej pobieraliby się, mając 16 lat, a zaczynali pracować, mając 23 lata, albo jeszcze później. I jest to dosyć poważny problem społeczny, wychowawczy, religijny, ekonomiczny... No bo z jednej strony wydłużył się czas kształcenia i zdobywania szczebli kariery zawodowej – co każe odkładać decyzje o małżeństwie na lata późniejsze. Z drugiej strony, coraz większa swoboda obyczajowa ułatwia i drastycznie przyspiesza wchodzenie w dorosłość. Do tego jeszcze istnieje wielki przemysł, zarabiający krocie na „młodocianej miłości”. Są to choćby walentynkowe pocztówki, młodzieżowa prasa i bez przerwy przypominające o „miłości” filmy, teledyski, reklamy... Dzisiaj nawet trudno jest zdefiniować „okres narzeczeństwa”. Spotykając bowiem idącą drogą czy jadącą samochodem parę, nie jesteśmy pewni – czy to narzeczeni, koledzy, przyjaciele, małżonkowie... Takich problemów na dawnym Śląsku zasadniczo nie było, gdyż małżeństwo poprzedzał dosyć długi i unormowany obyczajowo okres narzeczeństwa, czyli zolyty. Były one w śląskiej tradycji prawdziwym świętem zakochanych.
Na zaloty kawalyr do libsty, czyli narzeczonej, chodził w środy oraz w soboty. Okres ten trwał od kilku miesięcy do nawet kilku lat. Nie do pomyślenia były nagłe wesela, choć panny z dzieckiem, czyli zowitki też się czasem zdarzały.
Kiedy już rodzina libsty dobrze poznała kawalyra, dochodziło do zrynkowin, czyli zaręczyn. Były one tylko punktem przełomowym w czasie zolytów. Po nich już wypadało, by przyszła młoda para prowadziła wspólne życie towarzyskie, czyli chodzili razem do kościoła, na odpusty czy na muzyka. Do kalendarza zolytów dochodził też dodatkowy dzień. Po środzie i sobocie kawalyr był zapraszany w niedziele na obiady lub na popołednie. W dobrym tonie było przynieść libście jakiś kwiotek, zaś przyszłemu teściowi kwatyrka gorzołki (0,25 litra). Kiedy w domu były jakieś dzieci, to czekały już w laubie na tytka bombonów.
Podczas zolytów siedziało się w izbie wraz z wszystkimi domownikami. Dawniej bowiem dzieci, małe czy starsze, nie miały osobnych pokoi. Zolyty w tych okolicznościach były więc dosyć kłopotliwe. Ale za to latem narzeczeni robili małe spacerki w pole, do lasu, nad stawy... Wtedy dopiero mogli się poczuć swobodniej! Tam przeważnie pozwalali sobie na pierwsze skromne pocałunki i... nic więcej.
Takie opowieści o tradycyjnych śląskich zolytach brzmią dzisiaj jak opowieści o egipskich faraonach. Jedni w tym widzą dawne wspaniałości, a inni egipskie ciemności.