Ten siódmy z duszą

GN 01/2012 Katowice

publikacja 16.01.2012 07:00

O końskim ogonie na koloniach, różowym zeszycie i małżeństwie z góralem z Otylią Trojanowską ze Studzionki, finalistką konkursu „Ślązok nad Ślązokami 2011”, rozmawia ks. Roman Chromy.

Ten siódmy z duszą Ks. Roman Chromy/ GN Otylia Trojanowska z mężem Piotrem i wnukami (od lewej): Radkiem, Szymonem i Jakubem.

Ks. Roman Chromy: Każdego gości Pani śląskim żurem?
Otylia Trojanowska: – Zapowiedział się ksiądz około południa, więc powiedziałam sobie: „Nawarzymy żuru i pojymy razem” (śmiech). Co więcej, żur miał szansę nie być cienki jak w postny piątek, bo akurat mąż wędził boczek na święta.

Podobno pierwszy raz przekonała się Pani, co znaczy być Ślązaczką, podczas wakacji nad morzem?
– Kiedy miałam 10 lat, rodzice posłali mnie na kolonie organizowane przez służbę zdrowia. Było to koło Elbląga. Tam przeżyłam swój osobisty dramat. Bawiąc się z dziećmi lekarzy i pielęgniarek, nie potrafiłam mówić do nich czysto po polsku. Posługiwałam się wyłącznie śląską gwarą. Jedna z pań powiedziała mi: „Dziewczynko, ty brzydko mówisz”. Nie rozumiałam tej uwagi, bo w domu zawsze tak mówiłam do najbliższych i rówieśników. Zainteresowanie wzbudził też mój ubiór.

Czym się wyrożniała mała Tilka ze Studzionki?
– Mama uszyła dla mnie dwie kretonowe sukienki. Oczywiście za kolana, tak, żeby były przykryte. A na niedzielę spakowała mi „komunijne szaty” od starszej siostry. Kiedyś tak dzieci chodziły do kościoła. Miałam warkocze. Co tu dużo mówić – byłam zwykłym wiejskim dzieckiem. Kiedy wybraliśmy się nad wodę, jedna z pań wzięła moją sukienkę i podwinęła ją tak, żeby była krótsza. Rozplotła mi warkocz i zrobiła z włosów koński ogon, żeby upodobnić mnie do miejskiego dziecka. Wieczorem modliłam się przed obrazkiem Matki Bożej, takim owalnym. Mama zdjęła go ze ściany w kuchni i włożyła do walizki, żebym pamiętała o codziennej modlitwie. Kiedy rozpoczynałam pacierz, wyśmiewano mnie. Było to upokarzające doświadczenie. Powiem szczerze, że w ukryciu przepłakałam całe kolonie. Choć rodzicom zachwalałam ten wypoczynek, od tamtego czasu nie chciałam już nigdzie wyjeżdżać.

Kilkakrotnie dostała się Pani do połfinału konkursu „Po naszymu, czyli po śląsku”. W 2009 r. zajęła Pani pierwsze miejsce. Jesienią zeszłego roku znalazła się w ścisłym gronie laureatow konkursu „Ślązok nad Ślązokami”.
– Pierwszy raz pojechałam do Polskiego Radia Katowice na przesłuchanie w 2006 r. Ułożyłam monolog o odpuście w Studzionce, opisując go oczami dziecka. Pani Maria Pańczyk ogłosiła na antenie, że dostałam się do półfinału. Było to w niedzielę, po Mszy św. Mąż akurat odpoczywał w ogrodzie. Pobiegłam do niego z tą nowiną, a on na to: „Tego brakowało. Już w zespole śpiewasz, a teraz jeszcze do radia będziesz jeździła”. Tak już to jest, że chłopu się nie podobo, jak baba loce to tu, to tam (śmiech). Ale ja ogromnie się ucieszyłam. W kolejnych konkursach wspominałam o dzieciństwie, rodzinnej wiosce i o moim małżeństwie z góralem.

Jak zareagowali mieszkańcy Studzionki na Pani sukcesy?
– Miałam u nich ogromne poparcie. Niektórzy gratulowali mi, mówiąc: „Dziołcho, kaj ci się to biere, żeś ty tak fajnie o naszej wsi opowiadała?”. Z moimi opowieściami zapraszano mnie przy różnych okazjach, np. na Dzień Kobiet, do emerytów i do szkoły w Studzionce.

Przygotowanie do konkursu to mozolna praca.
– Po pierwszych dwóch konkursach dostałam skrzydeł. Tematy same przychodziły do głowy. W układaniu tekstów nikt mi nie pomaga. Prezentowany w konkursie monolog najpierw układam sobie w myślach. Potem, któregoś wieczoru, siadam w kuchni przy stole i spisuję go w różowym zeszycie. Wtedy muszę być sama, bo mówię tekst na głos. Najgorsze jest to, że trzy dni przed tegorocznym konkursem na „Ślązoka nad Ślązokami” zgubiłam mój zeszyt. Na szczęście monolog znałam już na pamięć.

W 2009 r. miała Pani już nie startować w konkursie „Po naszymu, czyli po śląsku”.
– Przez trzy kolejne lata dostawałam się do półfinałów. To mi wystarczało. Nigdy nie zależało mi na rozgłosie ani na rywalizacji. Start w konkursie był dla mnie wielkim wyróżnieniem. Spotkałam jego organizatorkę Marię Pańczyk-Poździej i wspaniałych profesorów: Dorotę Simonides, Helenę Synowiec, Jana Miodka i ks. Jerzego Szymika.

Nadszedł jednak 2009 rok.
– Słyszałam w Radiu Katowice ogłoszenia o kolejnym konkursie. Mówiłam sobie: „Mam już to za sobą”. Ale po głowie chodziła mi historia o moim małżeństwie. Wtedy mąż obchodził 60. urodziny. Byliśmy 37 lat po ślubie.

Zrobiło się Pani żal?
– No właśnie. Niestety, mijał termin zgłoszenia. Niewysłaną kartkę z moimi danymi przechowuję do dziś.

A jednak pojawiła się Pani na konkursie.
– Akurat przyjechała do mnie córka. Mówię jej: „Wiesz co, Sylwia, mogłam pojechać na ten konkurs. Ale kartka zgłoszeniowa nie dojdzie już na czas. Pojadę tylko posłuchać innych”. Wtedy córka zgłosiła mój udział esemesem. Błyskawicznie otrzymałam potwierdzenie. Podczas przesłuchania opowiedziałam monolog o moim małżeństwie z Piotrem. Prof. Miodek zapytał mnie krótko: „Czy to była prawdziwa historia?”. „To moje życie” - odpowiedziałam.

Tak znalazła się Pani w gronie 15 połfinalistow kolejnej edycji konkursu.
– Pojechałam do radia z koleżanką z naszego zespołu. Mąż akurat sadził tuje wokół domu. Znów opowiedziałam o moim małżeństwie. Jury nie zadawało mi już żadnych pytań. Kiedy wracaliśmy do domu, moja koleżanka powiedziała: „Tilka, dostaniesz się do finału”.

O czym Pani opowiadała jury?
– Chyba po raz pierwszy tak szeroko otworzyłam moje serce przed obcymi ludźmi. Nikt wcześniej mojej historii małżeńskiej nie słyszał. Wzruszałam się, wspominając o sprawach, których można by się wstydzić – „małych zakrętach małżeńskich”, biedzie. Bo po ślubie były momenty, gdy brakowało nam pieniędzy. W ciągu 8 lat urodziły nam się cztery córki...

Wyszła Pani za gorala spod Nowego Sącza. W Studzionce poczuł się u siebie?
– Chyba tak, bo się kochamy (śmiech). Nieraz męża trzeba przytulić do siebie i powiedzieć mu: „Jesteś mój!”. Choć kiedy poznałam Piotra, tata mi mówił: „Dziołcho, dość jest u nos fajnych synków, kaj tam nom gorola sam jeszcze przykludzisz”. I dodał: „Co siódmy gorol to jedna dusza”. Dziś myślę, że trafił mi się ten siódmy. Nie bez powodu przysłowia ludowe są mądrością narodu (śmiech).

Czym tak przekonał Panią do siebie przyszły małżonek?
– Po zapowiedziach małżeńskich pojechałam z Piotrem do jego rodziców. Oczywiście za zgodą mojej mamy i taty, którzy i tak kręcili głowami, bo „jak to dziewczyna może pojechać do swojego narzeczonego”. Co mnie ujęło w jego zachowaniu? Sposób, w jaki przywitał się z matką – objął ją i ucałował w rękę. Podobnie z ojcem. Tego nie widziałam na Śląsku. Pomyślałam sobie wtedy: „Skoro on ma taki szacunek do rodziców, to może dla mnie również będzie dobry”.

Zatem Ślązaczka z goralem – udana para?
– Oj, górale są zażarci i zawzięci, ale ja mam wspaniałego męża. Nie pije, nie pali papierosów, a na koniec miesiąca zawsze kładł na stół całą wypłatę (śmiech). Mama zawsze mi powtarzała: „Nie pyskuj chopu!”. I rzeczywiście, nigdy na ojca nie podniosła głosu. Kiedy widziała, że jest nerwowy, starała się go nie rozdrażniać. Szczerze mówiąc, wtedy, jako młoda dziewczyna, nie mogłam się z taką postawą mamy pogodzić. Myślałam o nowoczesnym małżeństwie... Teraz jednak rozumiem jej życiową mądrość. Ojciec był spokojny i... w końcu zawsze było tak, jak chciała mama (śmiech).

Wymieszaliście z mężem tradycję śląską i goralską?
– Nawet tego chciałam. Z gór przywędrowały do naszego domu m.in. pierogi, barszcz z uszkami i gołąbki. Mąż zachował własną gwarę. Z drugim człowiekiem trzeba się nauczyć po prostu żyć.

Nosi Pani śląskie szaty?
– Czuję się prawdziwą Ślązaczką. Jestem dumna, kiedy zakładam tzw. kiecki i czepiec. Ale tak nie było zawsze. Do wszystkiego trzeba dojrzeć. Potrzebowałam 20 lat, żeby docenić swoją ojcowiznę i opowiedzieć o niej innym.

Istnieje śląska duma?
– Myślę, że tak. To wewnętrzne przekonanie, że najlepiej czuję się u siebie. Śląską dumę tworzą dom rodzinny, jego obejście i szczęście dzieci. Cieszę się, że moje córki zdobyły wykształcenie. Wprawdzie mam świadomość, że w razie potrzeby powinnam mówić czysto po polsku, ale moją dumą są najbliżsi i sąsiedzi, którzy posługują się tą samą gwarą co ja. Śląską dumę współtworzy też Kościół.

Co to oznacza?
– Dzieciom zawsze powtarzam: „Bez Boga ani do proga”. Centralnym miejscem naszej wioski jest kościół, wokół niego są groby naszych ojców i dziadków. To jest mój Śląsk.