Była sobie telewizja…

Piotr Legutko

GN 08/2012 |

publikacja 23.02.2012 00:15

Regionalne oddziały TVP umierają na naszych oczach. Czy komuś jeszcze zależy na lokalnym programie?

Była sobie telewizja… EAST NEWS/WOJCIECH TRACZYK Telewizyjny Kurier Warszawski to regionalny program informacyjny przygotowywany przez warszawski ośrodek TVP

Czy w Polsce istnieje jeszcze telewizja regionalna?  Teoretycznie tak, praktycznie nie. Jest zapis w odnośnej ustawie, są częstotliwości i siedziby 16 oddziałów terenowych, w których pracują dziennikarze. Nie ma tylko programu. W 1996 r każdy z oddziałów nadawał po kilkanaście godzin dziennie własnych produkcji. Dziś pieniędzy wystarcza jedynie na lokalny serwis informacyjny, nadawany w ramach ogólnopolskiej stacji TVPInfo. W ustawie co prawda jest mowa tylko o dwóch antenach telewizji publicznej, ale do bezprawia, jakim było zawłaszczenie lokalnych częstotliwości, wszyscy się już przyzwyczaili. Z KRRiT włącznie, która odpowiada za ład w polskim eterze. I mało kto pamięta, że pomysłodawcą fortelu, który umożliwiał TVP sprzedawanie reklam dla trzeciej ogólnopolskiej anteny, był Lew Rywin, pracujący wówczas w telewizji publicznej.

Utrzymanie 16 ośrodków regionalnych TVP kosztuje rocznie około 400 mln zł. Nawet gdyby przeznaczyć na nie całość wpływów z abonamentu, nie wystarczyłoby na zapłacenie wszystkich rachunków. Budżet TVP SA, która jest już de facto stacją komercyjną, to ok. 2 mld zł, pochodzących głównie z reklam. Oddziały dostają okruchy z tego tortu. Nic zatem dziwnego, że jako niesmaczny dowcip odebrano niedawną zapowiedź prezesa Brauna, iż za rok TVP ma zamiar uruchomić 16 regionalnych kanałów tematycznych.  Dziennikarze zastanawiają się, czy do tego czasu dotrwają, bo pieniądze abonamentowe skończą się, nim zakwitną kasztany. Oddziały  już dawno zostałyby zlikwidowane, gdyby nie to, że są zapisane w ustawie o radiofonii i telewizji.

Polityka kolonialna

Ośrodki regionalne TVP to przedziwny byt. Jedne mają spory potencjał, inne tylko kłopoty. Wszystkie łączy to, że nie są samodzielnymi bytami, a jedynie oddziałami Telewizji Polskiej SA. Tak też traktuje je Warszawa: mają produkować „podzespoły” do produktu finalnego, jakim jest program ogólnopolski. W wolnych chwilach mogą coś tam „podłubać” na użytek własnego, regionalnego okienka. Otrzymują na to środki (procent wpływów z abonamentu i reklam) w wymiarze ustalonym odgórnie, według obowiązujących w całej firmie wskaźników. Skomplikowany system wewnętrznych rozliczeń między centralą a oddziałami sprawia, że nie mają tu zastosowania jakiekolwiek standardy ekonomiczne. Inne są pieniądze na produkcje dla anteny ogólnopolskiej, inne na program lokalny, inne dla pracowników TVP, inne dla producentów zewnętrznych. Dwa słowa klucze, za pomocą których otwiera się (a częściej zamyka) telewizyjną kasę, to „narzuty” i „limity”. Oddziały żyją głównie z narzutów, jakie naliczają centrali, ta zaś oszczędza na oddziałach, ustalając limity, poza które nie mają one prawa się wychylić. Dzięki takiej „owocnej” współpracy wewnątrz  TVP SA narzuty dokładane centrali przez oddziały czasem przekraczały nawet 75 proc. kosztów programu, zaś roczne limity ustalane przez centralę dla oddziałów pokrywają ok. 25 proc. minimalnych potrzeb. Generalnie w oddziałach nie zamawia się większych form dziennikarskich, bo za drogo i wykonanie poniżej „stołecznych standardów”. Dochodzi do takich absurdów, że władze TVP wolą wynajmować kosztowne hale w Ursusie, niż wykorzystać własne, krakowskie studio produkcyjne w Łęgu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.