Nadciąga biała mgłęcza czyli... Joyce po polsku

Jan Drzymała

publikacja 29.02.2012 15:15

„Finnegans Wake” James’a Joyca ukazuje się dzisiaj w całości po polsku jako „Finneganów tren”

James Joyce Steve-h / CC 2.0 James Joyce

Dziesięć lat pracował Krzysztof Bartnicki, by przełożyć uchodzące za nieprzetłumaczalne dzieło irlandzkiego pisarza.

Dlaczego nieprzetłumaczalne?

Niech przemówi sam tekst. Oto mały fragment tłumaczenia:

"Hork!
Pedwar pempć fiufi trzy (to musi być) twelf.
Niska stola nad spokojem uderzeń śpiących serc.
Nadciąga biała mgłęcza. Nad łuk blank. Markowe kapsuły. Nos człowieka który nie przypomina nosych. Pomarszczony, o rudawej tynkturze"[1].

Otóż „Finneganów tren” (taki jest polski tytuł przekładu) nie tylko zawiera w sobie od 30 do 100 różnych języków, ale jest też pisane „dziwną” angielszczyzną. Autor eksperymentuje z tworzywem, jakim jest język, miesza też języki i słowa. To powód, dla którego nikt do tej pory nie poradził sobie z przekładem jego ponad sześćsetstronicowego dzieła. Przekładnie Joyce’a z angielskiego (tylko czy to faktycznie jest angielski?) na polski można by porównać do prób przekładania polskich poetów-lingwistów jak Białoszewski, Tuwim czy Leśmian na inne języki. Jak po angielsku czy niemiecku powiedzieć „Słopiewnie” albo dalej: „Szumi-strumni dunajewo po niekławie”? No właśnie. A to jeszcze nie wszystko! W dodatku, jak mówi tłumacz, „Np w jednym wyrazie jest coś po hebrajsku, po węgiersku, i jeszcze coś w slangu Rumunów wędrujących przez Karkonosze”. Wyjaśnia przy tym, że Joyce nie mieszał słów byle jak. Robił to świadomie i każde ma swoje ważne miejsce w książce, w linijce, w zdaniu.

Jak Krzysztof Bartnicki opowiadał Katarzynie Bielas w wywiadzie dla magazynu „Książki”, samo przygotowanie do tłumaczenia Joyce’a zajęło dwa lata – od 1999 do 2001. Po tym czasie udało mu się przetłumaczyć... jedną linijkę. Pytanie, dlaczego przez 10 lat „walczył” z tą książką? Mówi, że pod koniec pracy chciał już po prostu „dorżnąć” autora (przy czym używa tu znacznie dosadniejszego sformułowania).

Siadając do pracy, liczył, że tłumacząc dwie strony dziennie, skończy w rok, może dwa. Tymczasem prace ciągnęły się do 2009 roku. Potem jeszcze trzeba było czekać do 2012, aż „Finnegans wake” przejdzie do domeny publicznej. Wreszcie dziś jest dzień premiery „ Finneganów trenu”. Bartnicki mówi, że gdy skończył pracę, napisał maila do kilku osób, w którym znalazły się m.in. słowa: „bestia ubita”. Dodaje, że tak był zmęczony pracą, że w ogóle nie chciał publikować polskiej wersji książki. Mówił, że tylko milczeniem można pokonać Joyce’a, o którym teraz dzięki tłumaczeniu Polaka będzie głośno. Dopiero żona zmotywowała go, bo nie chciała, żeby wiele lat ich kłótni i wyrzeczeń przepadły bez śladu. Wcześniej dzieło próbowali tłumaczyć Maciej Słomczyński i Tomasz Mirkowicz. Nie zmogli Joyce’a.

O czym to jest?

Sam Joyce nad książką pracował blisko siedemnaście lat. Mówi się, że jak „Ulisses” jest dniem, tak „Tren Finneganów” jest nocą człowieka, zapisem jego majaków, snów. Joyce uważał, że jego dzieło może zrozumieć każdy, jeśli tylko poprawnie i głośno je przeczyta. Ale o czym jest książka... tego nie wie nawet Bartnicki, któremu odebrała 10 lat. Mówi, że wiedział, co było w jednej linijce na konkretnej stronie, ale o czym jest całość???

Inspiracją do napisania książki miała być irlandzka ballada o Tomie Finneganie. Ów jegomość bardzo lubił wypić. Któregoś dnia w stanie upojenia alkoholowego wszedł na drabinę, spadł i stracił przytomność. Wszyscy myśleli, że umarł. Wyprawiono tradycyjną irlandzką stypę przy zwłokach Finnegana, a kiedy oblano go whiskey, obudził się. Joyce już w tytule stosuje grę słów. Usuwa apostrof i się zaczyna... Zamiast „Przebudzenia Finnegana” mamy tytuł „Finneganów tren ” – jak przełożył to Bartnicki.

Wieża Babel

Książka Joyce’a jest jednym z najambitniejszych przedsięwzięć literackich dwudziestego wieku. Szczątki fabuły opowiadają o perypetiach małżeństwa Finneganów. Być może o ich życiu erotycznym. Joyce nie mógł o tym pisać wprost, więc stworzył specjalny kod. To jest jednak tylko jedna z hipotez. Badacze twierdzą, że Joyce chciał poprzez to dzieło wedrzeć się na Biblijną Wieżę Babel. Krzysztof Bartnicki, tłumacząc książkę, miał nadzieję, że wejdzie na nią po śladach Joyce’a. Jednak, jak ubolewa, zawiódł się. Chociaż Joyce był poliglotą i geniuszem językowym, to jednak jego wiedza często jest przypadkowa.

Nie zmienia to jednak faktu, że jest fenomenem. Autor dekonstruuje wszystko, co do tej pory miało jakąś wartość w literaturze – język, fabułę, czas akcji. Pierwsze i ostatnie zdanie książki są podobne. Jest ona podobna do węża, który zjada własny ogon. Wszystko w niej się zlewa, przelewa, przenika. Strumień świadomości testowany w „Ulissesie” tutaj jest doprowadzony do perfekcji. Stanisław Lem miał powiedzieć, że żeby sensownie wydać Joyce’a, trzeba by do niego dołączyć ciężarówkę przypisów. Tego samego zdania jest tłumacz Krzysztof Bartnicki. Jego zdaniem sam tekst „Finneganów trenu” bez przypisów jest „nieskuteczny”. Lektura tej książki wymaga bowiem od czytelnika pracy deszyfratora tego dziwacznego dzieła. Być może, żeby naprawdę tę książkę przeczytać, trzeba by poświęcić jej tyle czasu, ile poświęcił tłumacz.

Krzysztof Bartnicki pochodzi z Opola, mieszka w Mysłowicach. Studiował anglistykę we Wrocławiu. Był współzałożycielem Związku Ślązaków. Publikował w Esensji, Ha!arcie, Nowej Fantastyce, Portrecie, Przekładańcu, Red. i innych. Jest autorem/współautorem kilkunastu słowników. Dokonane przez Bartnickiego tłumaczenie „Finneganów trenu” jest jednym z niewielu całościowych przekładów Joyce'owskiego arcydzieła (po francuskim, włoskim, niemieckim, holenderskim, hiszpańskim, portugalskim, japońskim i koreańskim). Wydawcą „Finneganów trenu” jest wydawnictwo Korporacja Ha!art