Nie uciekniesz przed miłością

Hanna Karolak

publikacja 16.03.2012 22:21

Reżyser Jan Englert potraktował sztukę „po bożemu”. A jednak jest to zupełnie inna niż poprzednie inscenizacja fredrowskich „Ślubów panieńskich”.

Plany, plany, plany... Stefan Sokołowicz/GN Plany, plany, plany...
Radost (Jan Englert, z lewej) chce zrealizować konkretny plan – doprowadzić do ożenku swego bratanka Gustawa (Marcina Hycnara)

To jedna z najczęściej granych sztuk Aleksandra Fredry. Kilka lat temu Grzegorz Jarzyna wystawił ją z ogromnym suk­cesem w Teatrze Rozmaitości jako no­woczesną komedię romantyczną pod zmienionym tytułem „Magnetyzm serca”. W Teatrze Narodowym grana była cztery razy. Piątej inscenizacji-„Ślubów”, na deskach Narodowego, podjął się tym razem reżyser Jan Englert.

Z pozoru Englert potraktował sztukę z szacunkiem dla tekstu i tradycji, bez fajerwerków na miarę Jarzyny. Ale jest to jednak przedsta­wienie zupełnie różniące się od in­nych inscenizacji „Ślubów”. Reżyser przenosi nas do XIX-wiecznego dwor­ku, w którym życie toczy się leniwie i sielsko. Aż do chwili pojawienia się młodego birbanta, Gustawa, który ani myśli się ustatkować. Tymczasem jego stryj koniecznie chce go ożenić.

Intryga miłosna dziergana jest subtelnie, z samych nudów dworskie panny snują marzenia o głę­bokim, choć niebezpiecznym uczuciu, niewinność pomieszana z ochotą każe im jednak wymyślać fortele, za któ­rych sprawą zdołają się oprzeć za­sadzkom miłości. Ale zupełnie inaczej odbieramy znaną od zawsze fabułę, gdy dzięki czarującej scenografii Barbary Hanickiej niemal wylegu­jemy się z bohaterkami na najpraw­dziwszej zielonej trawie, widzimy, jak z wjeżdżającej na scenę bryczki wysypuje się barwne towarzystwo, a na widownię przemykamy się przez pełen bibelotów salonik pani Dobrójskiej. W dodatku w tle rozlega się muczenie krowy i gulgotanie indora.

Naturalizm? Być może, ale w pełnym wdzięku sztafażu retro. Englert uzupełnił tekst „Ślu­bów” o zapiski z dzienników Fredry, czym nadał mu nostalgiczny charakter osobistej opowieści. Wysnuł też nić, nieakcentowanej dotąd w sztuce, sympatii Radosta i pani Dobrójskiej, których – jak się domyślamy – łączyły w przeszłości romantyczne tajemnice, czym reży­ser ożywił te na ogół schematyczne postacie. Gdy dodamy do tego ilu­strację muzyczną Leszka Możdżera, znakomitą obsadę, wyraźnie zróż­nicowane charaktery młodych, między którymi szybko zaczyna iskrzyć, możemy być pewni, że wieczór w Teatrze Narodowym zaliczy­my do udanych. To ten typ klasyki, który jak filiżanka dobrej herbaty nigdy nam się nie znudzi.

Pod okiem mistrza młodzi ak­torzy rozwijają się niemal z przed­stawienia na przedstawienie: Patry­cja Soliman, Kamilla Baar, Marcin Hycnar, żywe srebro, którego jed­nak zdolnej adeptce sztuki miłości uda się usidlić, Piotr Małecki, tak zresztą jak cały zespół intrygują, bawią, uczą. Na szczęście teatry nie zdejmują tak szybko spekta­kli z repertuaru, jak robią to kina w nieustannej pogoni za widzem, cierpliwym więc uda się zarówno obejrzeć nowości, jak i nadrobić zaległości.