Drabina wiary. Bractwo Muzułmańskie

Musab Hasan Jusuf

publikacja 28.05.2012 10:06

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".

Drabina wiary. Bractwo Muzułmańskie Wydawnictwo Aetos

Rozdział 2

Drabina wiary. 1955−1977

Nazywam się Musab Hasan Jusuf.

Jestem najstarszym synem szajcha Hasana Jusufa, jednego z siedmiu założycieli organizacji Hamas. Urodziłem się na Zachodnim Brzegu Jordanu w miejscowości Ram Allah i należę do jednej z najbardziej religijnych rodzin islamskich na Bliskim Wschodzie.

Ta historia rozpoczyna się od mojego dziadka, szajcha Jusufa Dawuda, który był przywódcą religijnym – imamem – w wiosce o nazwie Al-Dżanija. Osada ta znajduje się w części Izraela znanej z Biblii jako Judea i Samaria.

Uwielbiałem dziadka. Kiedy mnie przytulał, jego miękka biała broda łaskotała mnie w policzki. Mogłem godzinami słuchać, jak słodkim głosem śpiewa azan – muzułmańskie wezwanie do modlitwy, które powtarza się pięć razy w ciągu dnia. Dobrze śpiewać azan i recytować Koran to sztuka, a mój dziadek był w tym prawdziwym artystą. Śpiew niektórych muezinów irytował mnie do tego stopnia, że miałem ochotę zatkać uszy watą. Ale dziadek był niezwykle żarliwym człowiekiem – kiedy śpiewał, wprowadzał słuchaczy głęboko w znaczenie azanu. Wierzył w każde jego słowo.

W czasach gdy Al-Dżanija znajdowała się pod jurysdykcją Jordanii i pod okupacją izraelską, mieszkało w niej około czterystu osób. Polityka właściwie dla nich nie istniała. Niewielka osada, wtulona między łagodnie falujące wzgórza kilka kilometrów na północny zachód od Ram Allah, była spokojnym i pięknym miejscem. Gdy zachodziło słońce, wszystko wokół nasycało się odcieniami różu i fioletu. Oddychało się tu czystym powietrzem – tylko jeden mieszkaniec Al-Dżanii miał samochód. Przy dobrej widoczności z niektórych pagórków można było dostrzec wybrzeże Morza Śródziemnego.

Codziennie o czwartej rano mój dziadek był już w drodze do meczetu. Po zakończeniu porannych modlitw brał swego osiołka i szedł w pole. Uprawiał ziemię, pielęgnował drzewka oliwne i pił świeżą wodę ze źródła na zboczu góry.

W domu dziadek stale przyjmował kolejnych gości. Nie był tylko imamem – mieszkańcy wioski traktowali go jak alfę i omegę. Błogosławił każde nowo narodzone dziecko, szepcząc mu do ucha azan. Gdy ktoś umarł, dziadek obmywał i namaszczał ciało, a potem zawijał je w pogrzebowy całun. Odprawiał śluby i pogrzeby.

Mój ojciec, Hasan, był jego ukochanym synem. Już jako mały chłopiec regularnie chodził z dziadkiem do meczetu, mimo że nie miał jeszcze takiego obowiązku. Żaden z jego braci nie dorównywał mu w religijnej gorliwości.

Hasan nauczył się śpiewać azan przy boku swego ojca. Odziedziczył po nim głos i pasję, które porywały ludzi. Dziadek był z niego bardzo dumny. Gdy tata skończył dwanaście lat, dziadek zwrócił się do niego:

– Hasanie, widzę, że poważnie traktujesz Boga i islam. Dlatego poślę cię do Jerozolimy, abyś tam uczył się szariatu.

Szariat to islamskie prawo religijne regulujące sprawy życia codziennego, od rodziny i higieny aż po politykę i ekonomię. Jednak polityka i ekonomia wcale nie interesowały Hasana. Chciał po prostu być jak jego ojciec. Chciał recytować Koran i służyć ludziom. Niemniej już wkrótce miał się przekonać, że dziadek był kimś więcej niż tylko szanowanym przywódcą religijnym i ukochanym wioskowym szajchem.

W świecie arabskim wartości i tradycje zawsze znaczyły więcej niż oficjalne ustawy i urzędy, dlatego ludzie tacy jak mój dziadek często cieszyli się najwyższym autorytetem. Słowa przywódcy religijnego miały rangę prawa szczególnie tam, gdzie władza świecka okazywała się słaba i skorumpowana.

Nie posłano mego ojca do Jerozolimy tylko po to, by uczył się religii – dziadek przygotowywał go do roli przywódcy. Przez kilka następnych lat tata mieszkał i uczył się w Jerozolimie, tuż obok meczetu Al-Aksa, którego złota kopuła kojarzy się na całym świecie z obrazem Świętego Miasta. W wieku osiemnastu lat ojciec zakończył studia i przeniósł się do Ram Allah, gdzie od razu został zatrudniony jako imam w meczecie na starówce. Pragnął gorliwie służyć Allahowi i jego ludowi i nie mógł się doczekać, kiedy rozpocznie pracę dla swojej społeczności, wzorując się na działalności dziadka w Al-Dżanii.

Ale Ram Allah to nie Al-Dżanija – to miasto tętniące życiem, a nie ospała wioska. Gdy ojciec pierwszy raz przekroczył próg meczetu, ze zdziwieniem stwierdził, że czeka na niego tylko pięciu staruszków. Inni wierni spędzali czas w kawiarniach i nocnych klubach, upijali się i uprawiali hazard. Nawet muezin z sąsiedniego meczetu zaopatrzył się w kabel i mikrofon, by móc wypełniać swoje obowiązki bez przerywania gry w karty.

Tata był zdruzgotany stanem duchowym tych ludzi i nie bardzo wiedział, jak ma do nich dotrzeć. Nawet staruszkowie uczęszczający do meczetu nie ukrywali, że ich jedyną motywacją jest perspektywa bliskiej śmierci i pragnienie dostania się do nieba. Ale oni przynajmniej chcieli słuchać. Tak więc ojciec pracował z tymi, których miał do dyspozycji. Prowadził wiernych w modlitwie i uczył Koranu. Wkrótce pokochali go tak, jakby był aniołem posłanym z nieba.

Poza meczetem sprawy przedstawiały się inaczej. Miłość do Allaha, jaką żywił ojciec, kontrastowała z powierzchowną religijnością jego współwyznawców i przeszkadzała wielu ludziom.

– Cóż to za dzieciak śpiewa azan? – drwili sobie z młodziutkiej twarzy taty. – On jest tu obcy, to wichrzyciel.

– Dlaczego ten smarkacz próbuje nas zawstydzać? Meczet to miejsce dla starszych ludzi.

Któregoś razu ktoś krzyknął mu w twarz:

– Wolałbym być psem niż kimś takim jak ty!

Ojciec spokojnie znosił prześladowania, nigdy się nie bronił ani nie odpowiadał arogancko. Miłość i współczucie dla ludzi nie pozwoliły mu się poddać. Dalej wykonywał powierzoną pracę, wzywając ludzi do nawrócenia i praktykowania islamu.

Swymi troskami dzielił się z dziadkiem, który szybko zdał sobie sprawę, że jego syn ma jeszcze większy potencjał, niż początkowo sądził. Dziadek wysłał go zatem do Jordanii na wyższe studia nad islamem. Ludzie, których ojciec tam spotkał, wywarli ogromny wpływ na dalszą historię mojej rodziny, a nawet na przebieg konfliktu na Bliskim Wschodzie.

Zanim jednak do tego przejdę, muszę krótko wspomnieć o kilku istotnych faktach z historii islamu, by pomóc Czytelnikom zrozumieć, dlaczego wszystkie dyplomatyczne próby rozwiązania konfliktu bliskowschodniego zawiodły i nie dają żadnej nadziei na trwały pokój.

¯¯

W latach 1517−1923 islam – reprezentowany przez Imperium Osmańskie – rozprzestrzenił się z Turcji na trzy kontynenty. Jednak po kilkuset latach wielkiej potęgi ekonomicznej i politycznej scentralizowane i skorumpowane Imperium Osmańskie zaczęło podupadać.

Pod panowaniem tureckim wioski muzułmańskie na całym Bliskim Wschodzie obłożono ciężkimi podatkami i poddawano represjom. Istambuł znajdował się zbyt daleko, by kalif mógł chronić wiernych przed nadużyciami ze strony żołnierzy i miejscowych urzędników.

W XX wieku rozgoryczeni muzułmanie zaczęli poszukiwać innego stylu życia. Niektórzy przyjmowali ateizm propagowany przez nowo przybyłych komunistów. Inni topili problemy w alkoholu, hazardzie i pornografii – w rozrywkach, które na większą skalę pojawiły się wraz z przybyszami ze świata zachodniego, zwabionymi przez bogactwa naturalne i postępującą industrializację.

Tymczasem w Kairze żył pewien pobożny nauczyciel o nazwisku Hasan al-Banna, który trapił się losem swych rodaków dotkniętych plagą biedy, bezrobocia i bezbożności. Jednak Hasan obwiniał o wszystko Zachód, a nie Turków, i wierzył, że jedynym ratunkiem dla jego narodu – a zwłaszcza dla młodzieży – jest powrót do czystości i prostoty wiary.

Chodził po kawiarniach, gdzie stawał na stoliku lub krześle i wygłaszał kazanie o Allahu. Pijacy kpili z niego, a przywódcy religijni krytykowali. Jednak większość zwykłych ludzi kochała Hasana, bo dawał im nadzieję.

W marcu 1928 roku Hasan al-Banna założył Stowarzyszenie Braci Muzułmanów, popularnie zwane Bractwem Muzułmańskim. Celem nowej organizacji było zreformowanie społeczeństwa zgodnie z zasadami islamu. W kolejnych latach komórki Bractwa pojawiły się we wszystkich prowincjach Egiptu, a w 1935 roku brat Al-Banny założył oddział na terytoriach Palestyny. Po dwudziestu latach organizacja liczyła około pół miliona członków w samym Egipcie.

Członkowie stowarzyszenia wywodzili się głównie z najbiedniejszych i najmniej wpływowych klas społecznych, byli za to fanatycznie oddani sprawie. Z własnej kieszeni potrafili wspierać innych muzułmanów, stosując się do nakazów Koranu.

Wielu ludzi Zachodu stereotypowo utożsamia muzułmanów z terrorystami i nie zna tego oblicza islamu, które odzwierciedla miłość i miłosierdzie. Islam zaleca troskę o biednych, wdowy i sieroty. Pochwala edukację i opiekę społeczną. Jednoczy i daje siłę. Taki właśnie islam powodował pierwszymi przywódcami Bractwa Muzułmańskiego. Oczywiście jest także druga strona medalu – islam nawołujący wszystkich muzułmanów do dżihadu, czyli nieustającej wojny z całym światem, dopóki nie powstanie globalny kalifat pod przywództwem jednego świętego człowieka, który będzie sprawował rządy i przemawiał w imieniu Allaha. Musimy dobrze zrozumieć ten aspekt i mieć go na uwadze w miarę rozwoju mojej opowieści.

Ale wróćmy do naszej lekcji historii. W roku 1948 Bracia Muzułmanie przygotowali zamach stanu przeciwko rządowi egipskiemu, który obwiniali za postępującą sekularyzację kraju. Jednak powstanie zostało przerwane, zanim zdążyło nabrać rozpędu, gdy wygasł Mandat Brytyjski w Palestynie i żydowskie państwo Izrael ogłosiło niepodległość.

Cały muzułmański Bliski Wschód zawrzał gniewem. Według Koranu w razie ataku wroga na jeden z krajów islamskich wszyscy muzułmanie, jak jeden mąż, powinni stanąć do walki w obronie ziemi swych braci. W oczach świata arabskiego obcy najechali na Palestynę i zajęli ziemię, na której znajduje się meczet Al-Aksa – będący dla islamu trzecim najświętszym miejscem po Mekce i Medynie. Muzułmanie wierzą, że meczet ten wzniesiono na wzgórzu, z którego Mahomet wyruszył w towarzystwie anioła Gabriela w podróż do nieba, gdzie spotkał się z Abrahamem, Mojżeszem i Jezusem.

Egipt, Liban, Syria, Jordania i Irak natychmiast zaatakowały nowe państwo żydowskie. Wśród dziesięciu tysięcy żołnierzy egipskich znalazło się kilka tysięcy ochotników ze Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Koalicja arabska okazała się jednak niedostatecznie liczna i słabo uzbrojona. Niecały rok później siły arabskie zostały wyparte.

Na skutek wojny siedemset pięćdziesiąt tysięcy Arabów palestyńskich musiało uciekać lub zostało wygnanych ze swoich domów znajdujących się na terytoriach przekształconych w państwo Izrael.

Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła wprawdzie Rezolucję nr 194, w której znalazł się zapis o tym, że „uchodźcom, którzy wyrażą chęć powrotu do swoich domów i życia w pokoju ze swymi sąsiadami, powinno się to umożliwić” oraz że „tym, którzy nie zdecydują się na powrót, powinno się wypłacić odszkodowania za utracony majątek”, jednak postanowienia te nigdy nie weszły w życie. Rzesze wypędzonych nigdy nie odzyskały swoich domów i ziemi. Wielu z nich do dziś mieszka w nędznych obozach dla uchodźców utrzymywanych przez ONZ, w których wychowało się już następne pokolenie Palestyńczyków.

Gdy uzbrojeni członkowie Bractwa Muzułmańskiego po wojnie wrócili do Egiptu, na nowo podjęli zawieszony przewrót polityczny. Jednak plany obalenia rządu zostały ujawnione, dlatego stowarzyszenie zdelegalizowano, jego zasoby skonfiskowano, a wielu członków trafiło do więzienia. Ci, którym udało się uniknąć aresztowania, kilka tygodni później dokonali zamachu na premiera Egiptu.

12 lutego 1949 roku Hasan al-Banna został zabity, prawdopodobnie przez rządowe służby specjalne. Jednak Bractwo Muzułmańskie przetrwało. W ciągu zaledwie dwudziestu lat Al-Banna zdołał otrząsnąć islam z odrętwienia i wzniecić rewolucję, w której wzięli udział uzbrojeni bojownicy. W kolejnych latach liczba członków stowarzyszenia zwiększyła się, a jego wpływy wzrosły, i to nie tylko w Egipcie, ale także w sąsiedniej Syrii i Jordanii.

Gdy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia mój ojciec przybył do Jordanii, by kontynuować studia, Bractwo Muzułmańskie było tam dobrze zadomowione i cieszyło się uznaniem społecznym. Jego członkowie angażowali się właśnie w to, co leżało tacie na sercu – rozniecali na nowo wiarę, nieśli pomoc cierpiącym, próbowali ratować ludzi od niszczącego wpływu świata. Ojciec wierzył, że Bracia są dla islamu tym, czym dla chrześcijaństwa byli wielcy reformatorzy religijni, jak Marcin Luter czy William Tyndale. Ich jedynym celem miało być ratowanie bliźnich i zapewnianie im lepszych warunków do życia. Nie było mowy o zabijaniu i niszczeniu. Kiedy ojciec poznał pierwszych przywódców Bractwa, powiedział sobie: „Tak, tego właśnie szukałem”.

Na tym etapie ojciec dostrzegał tylko jedno oblicze islamu – pełne miłości i współczucia. Nie widział natomiast – i być może do dzisiaj nie pozwala sobie zobaczyć – drugiej strony medalu.

Życie muzułmanina można porównać do drabiny. Najniższy jej szczebel to modlitwa i oddawanie chwały Allahowi, kolejne to udzielanie pomocy biednym i potrzebującym, zakładanie szkół i wspieranie działalności charytatywnej. Najwyższym szczeblem jest dżihad.

Drabina jest wysoka. Niewielu podnosi głowę, by zobaczyć, co jest na górze. Postęp jest zwykle stopniowy, prawie niezauważalny – tak jak podchody kota do jaskółki. Jaskółka nie spuszcza kota z oczu. Stoi i obserwuje, jak kot chodzi tam i z powrotem, to do przodu, to do tyłu. Ale jaskółka nie umie ocenić perspektywy. Nie widzi, że kot coraz bardziej się zbliża, aż nagle – w mgnieniu oka – jego pazury wbijają się w ciało ptaka.

Tradycyjni muzułmanie znajdują się na dole drabiny, żyjąc w poczuciu winy, że tak naprawdę nie praktykują islamu. Na samej górze są fundamentaliści znani z telewizyjnych wiadomości, którzy zabijają kobiety i dzieci ku chwale Allaha. Umiarkowani są gdzieś pośrodku.

Jednak umiarkowany muzułmanin jest w pewnym sensie groźniejszy niż fundamentalista. Wydaje się nieszkodliwy, lecz nigdy nie wiadomo, kiedy posunie się o kolejny szczebel w górę. Większość zamachowców samobójców tak właśnie zaczyna.

W dniu, w którym mój ojciec postawił nogę na najniższym szczeblu tej drabiny, nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak daleko ostatecznie odejdzie od pierwotnych ideałów. Trzydzieści pięć lat później chciałbym go zapytać: „Pamiętasz, od czego zaczynałeś? Patrzyłeś na zagubionych ludzi i współczułeś im, pragnąłeś, aby zwrócili się do Allaha i byli zbawieni. A teraz – zamachowcy samobójcy i niewinna krew? Czy tego właśnie chciałeś?”. Jednak w naszej kulturze nie ma miejsca na takie rozmowy z ojcami.

Rodział 3

Bractwo Muzułmańskie. 1977-1987

Kiedy ojciec wrócił na Terytoria Okupowane po skończeniu studiów w Jordanii, był pełen optymizmu i nadziei co do sprawy muzułmańskiej. Wizję pomyślnej przyszłości wiązał z umiarkowaną działalnością Bractwa Muzułmańskiego.

Towarzyszył mu Ibrahim Abu Salim, jeden z założycieli Bractwa w Jordanii. Przybył, aby rozruszać ospałą komórkę stowarzyszenia w Palestynie. Ich współpraca z ojcem dobrze się układała: rekrutowali młodych ludzi, którzy dzielili ich pasję, i formowali z nich małe grupy działaczy.

W 1977 roku, mając tylko pięćdziesiąt dinarów przy duszy, Hasan poślubił siostrę Ibrahima, Sabhę Abu Salim. Rok później pojawiłem się na świecie.

Gdy miałem siedem lat, nasza rodzina przeniosła się do Al-Biry, siostrzanego miasta Ram Allah, a ojciec został imamem w obozie dla uchodźców Al-Amari założonym w obrębie granic miasta. Na Zachodnim Brzegu znajdowało się dziewiętnaście obozów. Al-Amari powstał w 1949 roku i zajmował powierzchnię około dziesięciu hektarów. W 1957 roku rozpadające się namioty zastąpiono przylegającymi do siebie betonowymi domami. Ulice miały szerokość samochodu, a w odkrytych rynsztokach płynęły rzeki ścieków i szlamu. Obóz był przeludniony, woda nie nadawała się do picia. Na samym środku stało jedno samotne drzewo. Uchodźcy byli całkowicie zależni od pomocy ONZ w kwestii zakwaterowania, żywności, ubrań, opieki medycznej i edukacji.

(…)

Meczet Ali dzieliło od naszego domu tylko kilka przecznic, mogłem więc chodzić tam sam i byłem z tego bardzo dumny. Ze wszystkich sił pragnąłem być taki jak tata, podobnie jak kiedyś on chciał być podobny do swego ojca.

Naprzeciwko meczetu, po drugiej stronie ulicy, znajdował się największy cmentarz, jaki kiedykolwiek widziałem. Obsługiwał Ram Allah, Al-Birę oraz obozy dla uchodźców i zajmował teren pięć razy większy niż pobliskie osiedla mieszkalne. Otaczał go półmetrowy mur. Pięć razy dziennie, gdy azan wzywał na modlitwę, przechodziłem tam i z powrotem obok tysięcy grobów. Dla chłopca w moim wieku było to przerażające miejsce – szczególnie nocą, gdy zapadała całkowita ciemność. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy korzeni wielkich drzew karmiących się zakopanymi ciałami.

Kiedy miałem osiem lat, któregoś razu imam wezwał wiernych na modlitwę południową. Umyłem się, spryskałem wodą kolońską, ubrałem się odświętnie jak tata i wyszedłem. Dzień był piękny. Dochodząc na miejsce, zauważyłem przed meczetem znacznie więcej samochodów niż zwykle i grupę ludzi stojących przy wejściu. Zdjąłem buty i wszedłem do środka. Tuż za drzwiami w otwartej skrzyni leżał owinięty w białe płótno nieżywy człowiek. Nigdy wcześniej nie widziałem martwego ciała. Wiedziałem, że nie powinienem się gapić, ale nie mogłem oderwać od niego wzroku. Zmarły był owinięty całunem, wystawała jedynie twarz. Obserwowałem uważnie jego klatkę piersiową, jakbym czekał, kiedy znowu zacznie oddychać.

Imam wezwał wszystkich, aby ustawili się w rzędach do modlitwy, więc podszedłem do przodu. Jednak ciągle odwracałem głowę, zerkając na ciało leżące w skrzyni. Gdy skończyliśmy recytację, imam poprosił o przyniesienie ciała do przodu, żeby się nad nim pomodlić. Ośmiu mężczyzn podniosło trumnę na ramiona, a ktoś krzyknął: La ilaha illallah! („Nie ma Boga prócz Allaha!”). Jakby na sygnał, wszyscy zgromadzeni zaczęli wołać: La ilaha illallah! La ilaha illallah!

W pośpiechu założyłem buty i wyszedłem razem z tłumem na cmentarz. Byłem mały, więc żeby nadążyć, musiałem biec pomiędzy nogami starszych. Po raz pierwszy w życiu wszedłem na teren cmentarza – uznałem, że wśród tylu ludzi nic mi nie grozi.

– Nie wchodź na groby – ktoś krzyknął. – To zabronione!

Przedzierałem się powoli przez tłum, aż dotarłem do przygotowanego grobu.

Zajrzałem do środka – w dole, który miał prawie dwa i pół metra głębokości, stał stary człowiek. Słyszałem, jak rozmawiały o nim dzieci z sąsiedztwa. Nazywał się Dżuma. Mówiono, że nigdy nie chodzi do meczetu i nie wierzy w Allaha, ale grzebie zmarłych – czasami dwa albo trzy ciała dziennie.

Czy ten człowiek nie boi się śmierci? – zastanawiałem się.

Mężczyźni opuścili ciało w silne ramiona grabarza. Następnie podali mu butelkę perfum i coś zielonego, pachnącego świeżo i przyjemnie. Dżuma odsłonił całun i polał ciało zmarłego płynem. Potem odwrócił je na prawą stronę w kierunku Mekki i obłożył betonowymi blokami. Następnie czterech mężczyzn zaczęło zasypywać dół łopatami, a imam rozpoczął mowę. Zaczął tak, jak mój ojciec:

– Ten człowiek odszedł – mówił, gdy zasypywano ziemią twarz, szyję i ramiona zmarłego. – Wszystko, co miał, pozostawił tutaj: pieniądze, dom, synów, córki i żonę. Takie jest przeznaczenie każdego z nas.

Wezwał obecnych do zaniechania grzechu i nawrócenia. Po czym powiedział coś, czego nigdy nie słyszałem od ojca:

– Dusza tego człowieka wkrótce do niego powróci, a z nieba przybędą dwaj straszliwi aniołowie Munkar i Nakir, aby go przesłuchać. Chwycą jego ciało i potrząsną nim, pytając: „Kto jest twoim Bogiem?”. Jeśli udzieli złej odpowiedzi, będą go tłukli wielkim młotem i zostanie posłany do ziemi na siedemdziesiąt lat. Allahu, błagamy cię: gdy nadejdzie nasz czas, pomóż nam udzielić właściwej odpowiedzi!

Z przerażeniem zajrzałem do otwartego grobu. Ciało było już przysypane ziemią. Zastanawiałem się, kiedy zacznie się przesłuchanie.

– Jeśli jego odpowiedź nie będzie poprawna, ciężar ziemi zmiażdży mu żebra. Robactwo powoli stoczy jego ciało. Będzie dręczony przez węża o dziewięćdziesięciu dziewięciu głowach i skorpiona wielkiego jak szyja wielbłąda, aż nastąpi wskrzeszenie umarłych, a wówczas przez swe cierpienia być może zasłuży na przebaczenie Allaha!

Nie mogłem uwierzyć, że takie rzeczy dzieją się tuż obok mojego domu po każdym pogrzebie! Postanowiłem, że nauczę się na pamięć pytań, żebym mógł dobrze odpowiedzieć, kiedy nadejdzie mój czas.

Imam zapowiedział, że przesłuchanie rozpocznie się, gdy tylko cmentarz opustoszeje. Poszedłem do domu, ale nie mogłem przestać o tym wszystkim myśleć. Postanowiłem wrócić i podsłuchać tortury.

Przeszedłem się po okolicy, próbując namówić kolegów, żeby do mnie dołączyli, ale wszyscy stwierdzili, że zwariowałem. Nie było wyjścia – musiałem pójść sam. Całą drogę na cmentarz trząsłem się ze strachu. Wkrótce znalazłem się wśród morza grobów. Miałem ochotę uciec, ale ciekawość przemogła strach. Myślałem, że usłyszę pytania, wycie – cokolwiek. Ale było cicho. Podszedłem bliżej, a nawet dotknąłem nagrobka. Ciągle cisza. Po godzinie znudziłem się i wróciłem do domu.

Mama krzątała się w kuchni. Opowiedziałem jej o pogrzebie i wspomniałem o torturach, które według imama miały się odbywać na cmentarzu.

– I. . .?

– Wróciłem tam, kiedy wszyscy już się rozeszli, ale nic się nie wydarzyło.

– Tylko zwierzęta mogą usłyszeć te tortury – wyjaśniła mama – ludzie nie.

Dla ośmiolatka takie wyjaśnienie było zupełnie zadowalające.

Odtąd codziennie obserwowałem, jak na cmentarz przynoszono kolejne ciała. Po jakimś czasie nawet się do tego przyzwyczaiłem i wałęsałem się w pobliżu, żeby zobaczyć, kto umarł. Wczoraj – kobieta. Dzisiaj – mężczyzna. Kiedyś przyniesiono dwóch nieboszczyków, a kilka godzin później jeszcze jednego. Gdy nic się nie działo, chodziłem między nagrobkami i czytałem o pochowanych tam ludziach: „Zmarł w wieku stu lat”, „Zmarł w wieku dwudziestu pięciu lat”. Jak się nazywał? Skąd pochodził? Cmentarz stał się moim placem zabaw.

Moi koledzy początkowo bali się cmentarza tak jak ja. Ale namawialiśmy się wzajemnie, żeby wybrać się tam w nocy, a ponieważ nikt nie chciał wyjść na tchórza, ostatecznie przełamaliśmy strach. Doszło do tego, że graliśmy na cmentarzu w piłkę.

¯¯

Nasza rodzina się rozrosła. Rozwijało się także Bractwo Muzułmańskie. W krótkim czasie organizacja skupiająca biedaków i uchodźców stała się stowarzyszeniem wykształconych młodych ludzi, mężczyzn i kobiet, biznesmenów i specjalistów różnych zawodów, którzy łożyli na budowę szkół, działalność instytucji charytatywnych i szpitali.

Zachęceni takim obrotem sprawy młodzi ludzie utożsamiający się z ruchem islamskim, szczególnie w Gazie, doszli do wniosku, że Bractwo powinno wystąpić przeciwko okupacji izraelskiej. „Zajęliśmy się potrzebami społecznymi – mówili – i nadal będziemy o nich pamiętać, ale czy na zawsze mamy się pogodzić z okupacją? Czy Koran nie nakazuje nam wypędzić żydowskich najeźdźców?”. Ci młodzi ludzie nie mieli broni, ale byli twardzi, bezkompromisowi i rwali się do walki.

Mój ojciec i pozostali przywódcy Bractwa na Zachodnim Brzegu mieli inne zdanie. Nie palili się do powtórzenia błędów z Egiptu i Syrii, gdzie stowarzyszenie podjęło nieudane próby przejęcia władzy. Przekonywali, że bracia w Jordanii nie myślą o walce, tylko uczestniczą w życiu politycznym i wywierają silny wpływ na społeczeństwo. Ojciec nie był przeciwnikiem użycia siły, uważał jednak, że Palestyńczycy nie są gotowi, by zmierzyć się z izraelską armią.

Debata toczyła się w organizacji przez kilka lat. Oddolna presja do podjęcia działań zbrojnych była coraz większa. Pod koniec lat siedemdziesiątych Fathi Szakaki, sfrustrowany biernością Bractwa, założył Palestyński Islamski Dżihad. Mimo to Bractwu Muzułmańskiemu udało się zachować pokojowe metody działań jeszcze przez następną dekadę.

W 1986 roku w Hebronie pod Betlejem odbyło się tajne spotkanie o historycznym znaczeniu. Brał w nim udział również mój ojciec, chociaż powiedział mi o tym wiele lat później. Na spotkaniu obecnych było, inaczej niż się czasami podaje, siedem osób: szajch Ahmad Jasin (który miał zostać duchowym przywódcą nowej organizacji), Muhammad Dżamal an-Natsza z Hebronu, Dżamal Mansur z Nablusu, szajch Hasan Jusuf (mój ojciec), Mahmud Muslih z Ram Allah, Dżamal Hamami z Jerozolimy oraz Ajman Abu Taha z Gazy.

Grupa ta była w końcu gotowa podjąć walkę. Postanowiono rozpocząć od aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa, takich jak rzucanie kamieniami i palenie opon. Celem przywódców nowej organizacji było obudzić, zjednoczyć i zmobilizować Palestyńczyków do walki o niepodległość pod sztandarami Allaha i islamu.

Tak oto narodził się Hamas, a mój ojciec pokonał kilka kolejnych szczebli w górę na drabinie islamu.