Droga do Damaszku

Musab Hasan Jusuf

publikacja 29.05.2012 23:45

Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".

Droga do Damaszku Wydawnictwo Aetos

Rozdział 15

Droga do Damaszku. 1997−1999

 

Dwa miesiące po moim powrocie z więzienia zadzwonił telefon.

– Gratulacje – powiedział ktoś po arabsku.

Rozpoznałem akcent. Dzwonił oficer Szin Bet, kapitan Loai.

– Chciałbym się z tobą zobaczyć – powiedział Loai. – Nie mogę zbyt długo rozmawiać przez telefon. Spotkamy się?

– Oczywiście.

Podał mi numer telefonu, hasło i udzielił kilku wskazówek. Czułem się jak prawdziwy szpieg. Miałem się udać w wyznaczone miejsce, a następnie zatelefonować.

Zastosowałem się do instrukcji, a kiedy zadzwoniłem, powiedziano mi, co mam robić dalej. Szedłem kilkanaście minut, aż podjechał jakiś samochód i zatrzymał się koło mnie. Zostałem zaproszony do środka, przeszukano mnie i kazano mi położyć się na podłodze pod kocem.

Jechaliśmy około godziny, nikt się w tym czasie nie odzywał. W końcu zatrzymaliśmy się w garażu w prywatnym domu. Cieszyłem się, że nie jest to kolejna baza wojskowa ani areszt śledczy. Zaraz po przybyciu na miejsce przeszukano mnie ponownie, tym razem znacznie dokładniej, i zaprowadzono mnie do gustownie urządzonego salonu. Loai nie kazał na siebie zbyt długo czekać. Na przywitanie podał mi dłoń, a następnie uścisnął mnie jak przyjaciela.

– Jak się masz? Jak było w więzieniu?

Odpowiedziałem, że mam się dobrze, a pobytu w więzieniu nie wspominam najlepiej, zwłaszcza że miałem tam być o wiele krócej.

– Przepraszam, ale to było konieczne dla twojego bezpieczeństwa.

Zastanawiałem się, czy Loai wie o mojej rozmowie z członkami madżid, w której zdradziłem, że zamierzam zostać podwójnym agentem. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli od razu się przyznam.

– Niech pan posłucha – zacząłem – w Megiddo przywódcy Hamasu torturowali więźniów. Nie miałem wyboru, musiałem się przyznać, że zgodziłem się z wami współpracować. Bałem się. Nie ostrzegliście mnie przed tym, co mnie tam czeka. Nie wiedziałem, że będę musiał mieć się na baczności przed własnymi rodakami. Umierałem ze strachu. Powiedziałem im, że mam zamiar zostać podwójnym agentem i że chcę was pozabijać.

Loai był zaskoczony, ale nie gniewał się. Agenci Szin Bet nie popierali tortur w więzieniu, z pewnością jednak o nich wiedzieli. Loai rozumiał zatem, że miałem się czego obawiać.

Zawołał swojego przełożonego, żeby wszystko mu powtórzyć. I – może dlatego, że tak trudno było Izraelowi zwerbować członka Hamasu, a może dlatego, że jako syn szajcha Hasana Jusufa byłem szczególnie cenną zdobyczą – przeszli nad tym do porządku dziennego.

Izraelczycy byli zupełnie inni, niż się spodziewałem.

Loai wręczył mi kilkaset dolarów, żebym kupił sobie coś do ubrania, zadbał o siebie i trochę się rozerwał.

– Będziemy w kontakcie – rzucił na koniec.

Co? Żadnego tajnego zadania? Żadnej książki szyfrów? Broni? Tylko zwitek banknotów i uścisk na pożegnanie? O co tu chodzi?

Następne spotkanie odbyło się kilka tygodni później, tym razem w domu używanym przez Szin Bet, który znajdował się w samym centrum Jerozolimy. Każdy taki budynek był w pełni umeblowany, zabezpieczony systemem alarmowym i chroniony przez strażników. Jednocześnie nawet najbliżsi sąsiedzi nie zdawali sobie sprawy, co się tutaj dzieje. Większość pokoi przeznaczona była na spotkania z tajnymi współpracownikami. Nie wolno mi było poruszać się po domu bez eskorty. Agenci ufali mi, ale nie chcieli, by zobaczyli mnie inni współpracownicy Szin Bet. Kolejny środek ostrożności.

Podczas drugiego spotkania oficerowie Szin Bet okazywali przyjazne nastawienie. Mówili świetnie po arabsku, widziałem też, że doskonale rozumieją mnie, moją rodzinę i kulturę. Nie miałem dla nich żadnych informacji, a oni o nic konkretnego nie pytali. Rozmawialiśmy ogólnie na różne tematy.

Spodziewałem się innego przebiegu spotkania. Chciałem się dowiedzieć, co mam dla nich robić, choć po lekturze teczek więźniów obawiałem się, że każą mi dostarczyć nagrania wideo dokumentujące moje współżycie z siostrą albo z sąsiadką. Jednak żadne absurdalne żądania tego rodzaju nigdy się nie pojawiły.

Na zakończenie drugiego spotkania Loai wręczył mi jeszcze większą kwotę niż za pierwszym razem. W ciągu miesiąca dostałem od niego około ośmiuset dolarów – zawrotną sumę jak na możliwości zarobkowe dwudziestoletniego chłopaka w tamtym czasie. A ja nadal nie zaoferowałem Szin Bet niczego w zamian. Właściwie podczas pierwszych miesięcy w roli agenta dowiedziałem się od nich więcej niż oni ode mnie.

Moje szkolenie zaczęło się od poznania kilku podstawowych zasad. Nie wolno mi było utrzymywać kontaktów seksualnych, ponieważ mógłbym się przez to zdemaskować – byłbym spalony. Właściwie zakazano mi jakichkolwiek pozamałżeńskich relacji z kobietami – Palestynkami czy Izraelkami – dopóki pracowałem dla wywiadu. W przeciwnym razie zostałbym skreślony z listy współpracowników. I miałem już więcej nie rozpowiadać historii o podwójnym agencie.

Na każdym spotkaniu uczyłem się więcej o życiu, praworządności i bezpieczeństwie. Agenci Szin Bet nie próbowali mnie złamać, żeby w ten sposób zmusić mnie do robienia czegoś złego. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że starają się zbudować we mnie silne poczucie własnej wartości, że chcą mnie motywować i edukować.

Z biegiem czasu zacząłem powątpiewać w sens mojego planu zabijania Izraelczyków. Ci ludzie byli dla mnie uprzejmi. Wyraźnie się o mnie troszczyli. Dlaczego miałbym ich zabijać? W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam już na to ochoty.

Okupacja się nie skończyła. Na cmentarz w Al-Birze nadal dowożono ciała palestyńskich mężczyzn, kobiet i dzieci zastrzelonych przez izraelskich żołnierzy. A ja nie zapomniałem ani tego, jak pobito mnie w drodze do więzienia, ani tych dni, które spędziłem przykuty do krzesełka. Jednak pamiętałem także o krzykach dochodzących z namiotów tortur w Megiddo. Pamiętałem o człowieku, który nadział się na drut kolczasty, uciekając przed prześladowcami, którymi byli jego rodacy z Hamasu.

Teraz zdobywałem nową wiedzę i umiejętności. A kim byli moi mentorzy? Wrogami? Być może traktowali mnie uprzejmie tylko po to, żeby mnie później wykorzystać? Byłem coraz bardziej zdezorientowany.

W trakcie jednego ze spotkań Loai oznajmił:

– Ponieważ z nami współpracujesz, mamy zamiar wypuścić twojego ojca, żebyś mógł być przy nim i mieć lepszy ogląd sytuacji.

Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe, ale cieszyłem się, że odzyskam tatę.

(…)

Jeszcze w tym samym miesiącu w trakcie kolejnego spotkania z Szin Bet Loai oznajmił:

– Czas, żebyś zaczął. Oto twoje pierwsze zadanie.

Nareszcie! – pomyślałem.

– Zapiszesz się na studia i zrobisz licencjat.

Podał mi kopertę z pieniędzmi.

– To powinno wystarczyć na czesne i inne wydatki – powiedział. – Jeśli będziesz potrzebował więcej, daj znać.

Nie wierzyłem własnym uszom. Ale z punktu widzenia Izraelczyków to miało sens. Moja edukacja – szkolna i pozaszkolna – była dla nich dobrą inwestycją. Po co komu pracownik wywiadu bez wykształcenia i perspektyw? Poza tym gdyby otoczenie postrzegało mnie jako nieudacznika, naraziłbym się na podejrzenia – panowała opinia, że tylko nieudacznicy współpracują z Izraelem. Oczywiście w tej „mądrości ulicy” niewiele było prawdy – nieudacznicy nie mieli Szin Bet nic ciekawego do zaoferowania.

Złożyłem podanie na Uniwersytecie Birzeit, ale nie przyjęto mnie, ponieważ moje wyniki ze szkoły średniej były za słabe. Napisałem odwołanie, w którym wyjaśniałem, że moja sytuacja jest wyjątkowa z uwagi na pobyt w więzieniu. Zapewniałem, że jestem inteligentnym młodym człowiekiem i że będę dobrym studentem. Ale procedury nie przewidywały żadnych wyjątków. Pozostała mi zatem tylko jedna możliwość – zapisać się na kurs Uniwersytetu Otwartego Al-Kuds i uczyć się w domu.

Tym razem nauka szła mi całkiem dobrze. Byłem już nieco dojrzalszy i miałem znacznie silniejszą motywację. Komu należało za to podziękować? Moim wrogom.

Kiedy spotykałem się z oficerami prowadzącymi z Szin Bet, zapewniali mnie:

– Jeśli czegoś potrzebujesz, tylko powiedz. Być może chciałbyś się pomodlić albo dokonać obrzędu oczyszczenia? Czuj się tutaj swobodnie.

Jedzenie i napoje, którymi mnie częstowano, spełniały wymogi prawa islamicznego. Agenci bardzo się starali, żeby mnie w jakiś sposób nie urazić: nie paradowali w krótkich spodenkach, nie siadali z nogami założonymi na biurku i stopami zwróconymi w moją stronę. Zawsze okazywali mi szacunek. Dlatego chciałem się od nich uczyć. Nie zachowywali się jak trybiki w machinie wojskowej. Byli ludzcy i traktowali mnie jak człowieka. Każde spotkanie kruszyło kolejny fragment fundamentów mojego antyizraelskiego światopoglądu.

Powinienem uważać armię izraelską i wszystkich Izraelczyków za wrogów – takie przekonanie wpajała we mnie kultura, w której się wychowałem. Jednak mój ojciec nawet w izraelskich żołnierzach dostrzegał ludzi, którzy wypełniają swój żołnierski obowiązek. Dla niego problemem nie byli ludzie, lecz idee, które im przyświecają i nadają kierunek ich działaniom.

Loai przypominał mojego ojca bardziej niż jakikolwiek znany mi Palestyńczyk. Nie wierzył w Allaha, a mimo to darzył mnie szacunkiem.

Kto więc był teraz moim wrogiem?

Rozmawiałem z Szin Bet o torturach w Megiddo. Przyznali, że wiedzieli o wszystkim. Każdy ruch więźniów, wszystkie rozmowy były rejestrowane. Wiedzieli o tajnych przesyłkach w kulkach chlebowych i o namiotach tortur, a także o przejściu wyciętym w ogrodzeniu.

– Więc dlaczego na to pozwalacie?

– Po pierwsze, trudno zmienić tego rodzaju mentalność. Nie do nas należy uczyć Hamas miłości bliźniego. Nie możemy im po prostu powiedzieć: „Hej, nie torturujcie się nawzajem, nie zabijajcie się”. To nic nie da. Po drugie, Hamas sam niszczy się od środka znacznie skuteczniej, niż my bylibyśmy w stanie zrobić to z zewnątrz.

Świat, który znałem, rozpadał się stopniowo, ujawniając inną rzeczywistość, którą dopiero zaczynałem rozumieć. Na każdym spotkaniu z Szin Bet dowiadywałem się czegoś nowego, uczyłem się o życiu, o ludziach. Nie robiono mi prania mózgu przy użyciu takich metod, jak otępiające powtórzenia, głodzenie czy pozbawianie snu. Wiedza, którą otrzymywałem od Izraelczyków, była bardziej logiczna i przystająca do rzeczywistości niż wszystko, co słyszałem wcześniej od moich rodaków.

¯¯

Wśród siedmiu starożytnych bram wiodących do dawnej Jerozolimy jest jedna znacznie okazalsza niż pozostałe – Brama Damasceńska, zbudowana przez Sulejmana Wspaniałego niemal pięćset lat temu. Brama ta znajduje się w środkowej części północnego fragmentu murów. Co ciekawe, wchodzi się przez nią na teren Starego Miasta w miejscu, w którym spotykają się historyczne dzielnice muzułmanów i chrześcijan.

W pierwszym wieku naszej ery człowiek znany jako Szaweł z Tarsu przekroczył tę bramę w jednej z jej poprzednich inkarnacji. Udawał się do Damaszku, gdzie zamierzał brutalnie stłumić działalność nowej żydowskiej sekty, w jego mniemaniu heretyckiej. Członkowie tego ugrupowania mieli już niebawem zostać po raz pierwszy nazwani chrześcijanami. Jednak niespodziewane spotkanie uniemożliwiło Szawłowi dotarcie do celu podróży. Co więcej, to spotkanie na zawsze odmieniło bieg jego życia.

Biorąc pod uwagę kontekst historyczny, który otacza to starożytne miejsce, może nie powinienem się dziwić, że właśnie tam rozpoczęła się niezwykła przygoda, która zmieniła moje życie. Pewnego dnia przechodziliśmy przez Bramę Damasceńską z moim najlepszym kolegą Dżamalem. Nagle usłyszałem, że ktoś się do mnie zwraca:

– Jak masz na imię? – spytał po arabsku mężczyzna około trzydziestki, zupełnie niewyglądający na Araba.

– Musab.

– Gdzie idziesz, Musab?

– Wracamy do domu. Jesteśmy z Ram Allah.

– A ja pochodzę z Anglii – powiedział turysta, przechodząc na angielski. Mówił dalej, ale miał tak specyficzny akcent, że ledwie go rozumiałem. Po krótkiej wymianie zdań udało mi się wywnioskować, że mówi coś o chrześcijaństwie i grupie dyskusyjnej, która spotyka się w klubie YMCA przy Hotelu Króla Dawida w Zachodniej Jerozolimie.

Znałem to miejsce. Akurat nie miałem nic ciekawszego do roboty, więc pomyślałem, że może warto dowiedzieć się czegoś o chrześcijaństwie. Jeśli można się tyle nauczyć od Izraelczyków, to może inni „niewierni” też mają coś cennego do zaoferowania? Znałem już wielu muzułmanów – zarówno nominalnych, jak i fanatycznie oddanych sprawie. Znałem wielu ateistów, spotkałem na swojej drodze ludzi wykształconych i ignorantów, prawicowców i lewicowców, Żydów i pogan – chyba nic nie mogło mnie już zaskoczyć. A ten mężczyzna sprawiał wrażenie prostego, szczerego człowieka, który zaprasza mnie na rozmowę i nie namawia, żebym głosował na Jezusa w następnych wyborach.

– Co myślisz? – spytałem Dżamala. – Pójdziemy?

Znaliśmy się z Dżamalem od dziecka. Razem chodziliśmy do szkoły, razem rzucaliśmy kamieniami i razem uczęszczaliśmy do meczetu. Dżamal był wysoki, przystojny i skryty. Rzadko rozpoczynał rozmowę, ale był świetnym słuchaczem. Nigdy się nie kłóciliśmy.

W dodatku byliśmy razem w więzieniu Megiddo. Po tym jak oddział piąty spłonął podczas zamieszek, Dżamal z moim kuzynem Jusufem trafili do oddziału szóstego, gdzie odsiedzieli resztę kary.

Jednak więzienie go zmieniło. Przestał się modlić i chodzić do meczetu, zaczął palić. Był przygnębiony i przez większość czasu siedział w domu wpatrzony w telewizor. Ja przynajmniej miałem wiarę, która mnie podtrzymywała, ale Dżamal wychował się w zeświecczonej rodzinie, która nie praktykowała islamu. Jego wiara była zbyt krucha, żeby stanowić oparcie w trudnych chwilach.

Dżamal spojrzał na mnie i widziałem w jego oczach, że chce iść na studium biblijne. Był równie zaciekawiony jak ja, ale miał jakieś wewnętrzne opory.

– Ty idź – powiedział. – Zadzwoń, jak wrócisz do domu.

Wieczorem w pomieszczeniu, w którym niegdyś mieścił się sklep, zebrało się kilkadziesiąt osób. Byli to głównie studenci w moim wieku, różnego pochodzenia etnicznego i przynależności wyznaniowej. Kilka osób tłumaczyło mówcę z angielskiego na arabski i hebrajski.

Po powrocie do domu zadzwoniłem do Dżamala.

– Jak było? – spytał.

– Super. Dali mi Nowy Testament po arabsku i angielsku. Nowi ludzie, nowa kultura, ciekawe rozmowy.

– Nie wiem, Musab – zawahał się Dżamal. – Kiedy ludzie usłyszą, że spotykasz się z grupą chrześcijan, możesz mieć kłopoty.

Dżamal martwił się o mnie, ale ja sam nie przejmowałem się ewentualnymi konsekwencjami. Ojciec zawsze zachęcał, żeby mieć otwarty umysł i okazywać życzliwość każdemu, nawet tym, którzy myślą i wierzą inaczej. Spojrzałem na Biblię, którą trzymałem na kolanach. Mieliśmy w domu wielki księgozbiór – pięć tysięcy książek. Była wśród nich także Biblia. Jako młody chłopak przeczytałem kiedyś ukradkiem erotyczne fragmenty z „Pieśni nad Pieśniami”, ale na tym poprzestałem. Ten egzemplarz Nowego Testamentu był jednak prezentem. Ponieważ w kulturze arabskiej podarunki otacza się szczególnym szacunkiem, stwierdziłem, że spróbuję go przeczytać.

Zacząłem od początku, a kiedy doszedłem do „Kazania na górze”, pomyślałem: Niesamowite! Ten Jezus naprawdę potrafi zaimponować. Wszystko, co mówi, jest piękne. Nie mogłem oderwać się od lektury. Każdy werset dotykał jednej z głębokich ran w moim sercu. Przesłanie tego fragmentu było bardzo proste, ale zawierało w sobie jakąś przedziwną moc, która koiła duszę i dawała nadzieję.

W pewnym momencie doszedłem do zdania: „Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie” (Ewangelia według św. Mateusza 5:43−45).

To było to! Słowa Jezusa poraziły mnie jak grom. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie słyszałem, ale czułem, że jest to przesłanie, którego podświadomie szukałem przez całe życie.

Całymi latami zmagałem się z pytaniem, kto jest moim wrogiem. Upatrywałem nieprzyjaciół w tych, którzy nie należeli do kręgu islamu i nie byli Palestyńczykami. Nagle pojąłem, że to nie Izraelczycy są moim wrogami. Nie są nimi również przywódcy Hamasu ani wuj Ibrahim, ani młody żołnierz, który pobił mnie kolbą karabinu, ani nawet garbaty strażnik z aresztu śledczego. Zrozumiałem, że wrogów nie określa narodowość, religia czy rasa. W rzeczywistości wszyscy mamy tych samych wrogów: chciwość, pychę, niszczycielskie idee i diabelskie wartości zakorzenione w zakamarkach naszych serc.

To oznaczało, że mogę kochać każdego człowieka. Moim jedynym prawdziwym wrogiem jest nieprzyjaciel, którego noszę we własnym wnętrzu.

Gdybym przeczytał słowa Jezusa pięć lat wcześniej, pomyślałbym: Co za dureń! – i wyrzuciłbym Biblię do kosza. Jednak w ciągu tych kilku lat napatrzyłem się na rzeczy przygnębiające i przerażające, które nie pozostawiały złudzeń co do prawdziwej natury ludzkiej. Przypominałem sobie różne obrazy – szalonego sąsiada rzeźnika pałającego żądzą zabijania, bezdusznych krewnych i przywódców religijnych, którzy biją mnie pod nieobecność taty, tortury organizowane przez madżid w Megiddo – wszystkie te wspomnienia odżywały i splatały się teraz ze sobą, przygotowując mnie na siłę i prawdę bijącą ze słów Jezusa. Moją jedyną reakcją była myśl: Niesamowite! Ależ ten człowiek jest mądry!

Jezus powiedział: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (Ewangelia według św. Mateusza 7:1). Jakże wielka jest różnica między Nim a Allahem! Bóg islamu lubuje się w osądzaniu, a społeczeństwo arabskie wzoruje się na nim.

Czytałem dalej, że Jezus potępia obłudę uczonych w Piśmie i faryzeuszy. Pomyślałem o swoim wuju Ibrahimie. Pamiętam, jak kiedyś otrzymał zaproszenie na przyjęcie i rozgniewał się, ponieważ nie zaoferowano mu honorowego miejsca przy stole. Teraz czułem się tak, jakby Jezus kierował swoje napomnienie bezpośrednio do Ibrahima i do wszystkich islamskich szajchów i imamów.

Słowa Jezusa zapisane w tej księdze przemawiały do mnie z ogromną siłą. Nie mogłem opanować emocji, zacząłem płakać.

Bóg posłużył się Szin Bet, żeby pokazać mi, że Izrael nie jest moim wrogiem, a teraz w tym niepozornym egzemplarzu Nowego Testamentu odkrywałem odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania. Musiałem się jednak jeszcze wiele nauczyć, żeby właściwie rozumieć Biblię. Muzułmanie szanują wszystkie święte księgi, uznają zarówno Torę, jak i Biblię. Jednak wpaja się nam także pogląd, że na przestrzeni wieków różni ludzie modyfikowali tekst Biblii, dlatego nie jest do końca wiarygodna. To Koran, zgodnie z zapewnieniem Mahometa, jest ostatecznym i nieomylnym słowem Boga do człowieka. A zatem najpierw musiałem zrewidować swoje przekonanie, że Biblia zawiera ludzkie poprawki. Pomyślałem, że spróbuję połączyć w codziennym życiu lekcje płynące z obu wielkich ksiąg, że pogodzę islam i chrześcijaństwo. Nie lada wyzwanie – połączyć żywioły, które wydają się nie do pogodzenia.

Zacząłem wierzyć w naukę Jezusa, choć nadal nie uznawałem Go za Boga. Niemniej zasady, według których starałem się żyć, uległy gruntownemu przeobrażeniu, gdy zacząłem je kształtować zgodnie z Biblią, a nie z Koranem.

Czytałem dalej Nowy Testament i chodziłem na spotkania studium biblijnego. Zacząłem też uczestniczyć w nabożeństwach miejscowego kościoła. To nie ma nic wspólnego z nominalną religijnością chrześcijańską, z którą stykałem się w Ram Allah. To jest coś autentycznego – myślałem. Chrześcijanie, których znałem wcześniej, niczym się nie różnili od tradycyjnych muzułmanów. Nazywali siebie chrześcijanami, ale nie żyli treścią swej religii.

Zacząłem spędzać coraz więcej czasu z przyjaciółmi z grupy biblijnej i dobrze się czułem w ich towarzystwie. Opowiadaliśmy sobie o naszym życiu, pochodzeniu i przekonaniach. Zawsze odnosili się z szacunkiem do mojej muzułmańskiej kultury i dziedzictwa. Odkryłem, że kiedy jestem z nimi, mogę zachowywać się zupełnie swobodnie.

Marzyłem o tym, żeby w jakiś sposób przeszczepić nowo zdobytą wiedzę i doświadczenia do własnego kręgu kulturowego. Wiedziałem już, że to nie okupacja jest przyczyną naszych nieszczęść. Korzenie problemu sięgały znacznie głębiej niż wskazywałyby na to rozgrywki polityczne i działania zbrojne.

Zadałem sobie pytanie, co zrobiliby Palestyńczycy, gdyby Izrael zniknął – gdyby wszystko wróciło do stanu sprzed 1948 roku, a w dodatku wszyscy Żydzi porzuciliby Ziemię Świętą i rozproszyliby się znów po świecie. I po raz pierwszy wiedziałem, jaka jest odpowiedź.

Wciąż byśmy walczyli. O cokolwiek. O kobietę bez burki na głowie. O to, kto jest silniejszy i ważniejszy. O to, kto ma ustalać zasady i zajmować najlepsze miejsce.

Pod koniec 1999 roku miałem dwadzieścia jeden lat. Moje życie zaczęło się zmieniać, ale czułem się coraz bardziej zagubiony.

Codziennie modliłem się tymi słowami: „Boże, Stwórco, pokaż mi prawdę. Pogubiłem się. Nie wiem, co myśleć, nie wiem, którą drogą pójść”.