publikacja 07.11.2013 00:15
Był genialnym naturszczykiem, mistrzem ról epizodycznych, ale naprawdę doceniono go dopiero po śmierci. Dwadzieścia pięć lat temu zmarł Jan Himilsbach.
Witold Rozmysłowicz /CAF/PAP
Jan Himilsbach na warszawskiej Starówce w lipcu 1974 r. Był już wtedy gwiazdą kina
Większość z nas pamięta go jako Sidorowskiego, bohatera „Rejsu”, który miał „aparat zorkę pięć i zrobił kilka zdjęć”. Ale w filmografii Jana Himilsbacha znajduje się kilkadziesiąt pozycji. Spotykamy go m.in. w „Przeprowadzce”, „Stawiam na Tolka Banana”, „Nie ma róży bez ognia”, „Czterdziestolatku”, „Brunecie wieczorową porą”, „Polskich drogach”, „Przepraszam, czy tu biją?”, „Rodzinie Leśniewskich”, „Janie Serce”, „Ostatnim dzwonku”, a nawet w „Panu Kleksie w kosmosie”. Zwykle są to role epizodyczne – ze względu na swój chrapliwy głos grywał ludzi z marginesu, pijaczków, a także dozorców, stróżów, portierów czy tragarzy. Był absolutnym naturszczykiem – z zawodu kamieniarzem, jednak zanim zagrał swoją pierwszą rolę, dał się poznać jako literat.
Urodzony 31 listopada
To właśnie z opowiadań Himilsbacha można wyłowić najwięcej prawdopodobnych faktów z jego życia. Bo cała biografia aktora samouka jest totalnie zagmatwana. Problem stwarza nawet ustalenie daty jego przyjścia na świat. Akt chrztu z 1943 r., odnalazł w Mińsku Mazowieckim Stanisław Manturzewski, autor filmu dokumentalnego o Himilsbachu „Prawdy, bujdy, czarne dziury”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.