Sztuka pięknego życia

Barbara Gruszka-Zych

GN 47/2013 |

publikacja 21.11.2013 00:15

Ewa Krasnodębska-Zakrzewska ma w domu kolekcję delikatnej porcelany. – Lubię kruche rzeczy, ale mocne uczucia – mówi.

Ewa Krasnodębska-Zakrzewska, polska aktorka teatralna  i filmowa. Pracowała w teatrach Wrocławia i Warszawy. 22 grudnia 2008 r. z rąk podsekretarza stanu w Ministerstwie Kultury  i Dziedzictwa Narodowego Tomasza Merty odebrała srebrny medal „Zasłużony Kulturze  Gloria Artis” jakub szymczuk /gn Ewa Krasnodębska-Zakrzewska, polska aktorka teatralna i filmowa. Pracowała w teatrach Wrocławia i Warszawy. 22 grudnia 2008 r. z rąk podsekretarza stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego Tomasza Merty odebrała srebrny medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”

Wczoraj oglądała przedstawienie IV roku warszawskiej PWST „Opowieść zimowa” Szekspira. – Upersonifikowany czas mówił na wstępie, że jego istota jest nie do odkrycia. Można się przenosić myślą w czasie, a życie zostaje takie samo – zamyśla się. – Do jakiego okresu lubi się Pani przenosić? – pytam. – Nie rozpamiętuję przeszłości – odpowiada. – Zachowuję to, co dobre, nie biadolę nad tym, co było złe. Ja się urodziłam w 1925 r. Dany mi był niezmiernie ciekawy czas, wyjątkowe życie – ukochany zawód, podróże. Byłam rozpieszczoną jedynaczką, a tu spadły na mnie wojna, potem stalinizm, komunizm. W młodości nie wiedziała, jaki zawód wybrać. Rysowała, chciała być astronomem, ale zrezygnowała, bo nie lubiła matematyki. Pisała, chodziła na balet. – Miewałam wtedy sny, że stąpam na pointach po roziskrzonych falach – wspomina. – Z upływem lat fale stawały się gwałtowniejsze i zalewały mnie brudną wodą z balami i odpadami. Sny podpowiadały, że lękam się życia. Dzięki ojcu Marianowi – żołnierzowi I Brygady Legionów Piłsudskiego – została aktorką. Ze względu na „warunki zewnętrzne” zagrała wiele królowych. Krzysztof Zanussi wspomina, jak wszyscy umilkli, kiedy wiosną tego roku, podczas zdjęć do jego filmu „Obce ciało”, kreując rolę stalinowskiej prokurator, weszła na plan. – Zachowywała się jak królowa, najwyższej klasy artystka – mówi. – Zdumiał się, że ja, taka delikatna, okazałam się taka mocna w tej roli – uśmiecha się Krasnodębska. Mocna była też tego dnia, kiedy rano zmarł jej ojciec. Zdecydowała się wtedy zagrać, jak co wieczór, rolę córki stojącej nad łóżkiem umierającego w „Domu na Twardej”, w reżyserii Korcellego, w Polskim Teatrze w 1955 roku.

Poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło jej odwołać spektaklu. Dziś, po długiej przerwie, znów wychodzi na scenę. Niedawno w Wilnie słyszałam w jej mistrzowskim wykonaniu „Fortepian Chopina” Norwida. Poza tym pływa, pisze, czyta, podróżuje, pokazując, jak ważna jest sztuka pięknego życia.

Dawniej były tu słowiki

Od 1960 r. mieszka na Starym Żoliborzu w Warszawie. Napisała o nim w wierszu „dworkowe domki, dawna zabudowa”. Za domem sama stworzyła zjawiskowy ogród. „Tak świat się zmienia/ Żoliborz z nim razem,/ prawie już nie ma ptaków co śpiewają/ co budzą rano sielskości obrazem” – czyta mocnym głosem swój wiersz. – Dawniej słychać tu było słowiki – opowiada. – Siadaliśmy pod moją brzózką płaczącą i cieszyliśmy się ich śpiewem. W wydawanych przez społeczność lokalną „Książkach Żoliborskich” publikuje opowiadania przepełnione miłością do swojej małej ojczyzny. – Przed wojną to była dzielnica inteligencka – wspomina. – Na szczęście jakieś niedobitki się zachowały. Pochodzi z rodziny związanej ze sztuką. Jednym z pierwszych kustoszy nowo powstałej Zachęty został jej pradziadek Franciszek Wąsowski. Babcia była pianistką, a dziadek, Adam Badowski, malarzem. Namalował słynny portret prezydenta Warszawy Sokrata Starynkiewicza. – Słyszałam, że zaginął – mówi. – Ale niedawno konserwatorki z Muzeum Narodowego zaprosiły mnie, żebym w magazynach obejrzała prace dziadka. Portret jest nawinięty na walec i czeka na renowację. W 1939 r. zamieszkały z mamą u babci przy ul. Pankiewicza. – Ojciec z mężczyznami powędrował na Wschód – pamięta. – Jednej nocy był nalot 150 samolotów nad Warszawę i na naszej ulicy bomby zapalające trafiły właśnie w nasz dom. W nocy uciekałyśmy w koszulach nocnych. Chodziła na tajne komplety, ale skończyły się, kiedy powieszono ich nauczyciela. Resztę okupacji przeżyli w Mławie, gdzie ojciec przed wojną był szefem PZU.

Miała 15 lat, kiedy Niemcy wzięli ją do pracy na poligonie. Kiedyś o mało nie pozbawili jej życia Kozacy z armii Własowa. – Gonili mnie na koniach przez las – mówi. – W ostatniej chwili jakiś chłop wpuścił mnie do chaty. Po wojnie zdała maturę w otwartej jako pierwsza w kraju szkole dla dorosłych we Włocławku. Zaraz potem została studentką szkoły teatralnej w Łodzi. Wiersz Ujejskiego powiedziała przed samym Zelwerowiczem. – „Otwierał” mnie pół roku, bo byłam wstydliwa – wspomina. Na I roku wygrała casting do filmu „Za wami pójdą inni”, w którym zagrała z Adamem Hanuszkiewiczem. Po rocznej przerwie zdała eksternistyczny egzamin na III rok Wyższej Szkoły Aktorskiej w Warszawie. Słynny Woszczerowicz eksperymentował wtedy ze studentami. – Musieli wychylać się przez okno i krzyczeć nieprzyzwoite wyrazy – opowiada. – Dziewczynom kazał zadzierać sukienki. Dla mnie to były szokujące metody. Nie odważyłabym się obnażać, bo po co. Reżyser może pokazać nagość w inny sposób.

Trzydzieści róż

W teatrze jej nie zaszufladkowali. Dostawała rozmaite role, w których mogła wykazać się talentem i pasją grania. Od Panny Młodej w „Weselu” przez panią van Dan, typową mieszczkę z „Pamiętnika Hanny Frank” czy Panią w „Pokojówkach” Geneta po Klarę Zachanasian w „Wizycie starszej pani”. Do Wrocławia na „Jak wam się podoba” w reżyserii Wiercińskiego, z nią w roli Rozalindy, przyjeżdżali widzowie z całej Polski. – Wolałam teatr od filmu – opowiada. – Dopiero w zetknięciu z publicznością spektakl zyskuje pełny wyraz. Dlatego można go doceniać dopiero po premierze. Im dłużej się gra, tym bardziej spektakl się rozwija i tym większa odpowiedzialność, dlatego trema mnie nie opuszcza. Nieoczekiwanie tekst pozwala sięgać o wiele głębiej, niż aktor się spodziewa. I na tym polega fascynacja tym zawodem. Dziś młodzi idą na łatwiznę i stawiają na zarabianie pieniędzy, grając w serialach i reklamach. Dlatego nie mają czasu na pracę nad sobą. Kiedy po powrocie z Wrocławia do Warszawy mężowi zaproponowali dyrektorowanie w jednym z teatrów, stanowczo zaprotestowała. – Mówiliby, że dostaję role tylko z tego powodu, że jestem panią dyrektorową. I zrezygnował. Mąż najpierw był tłumaczem literatury amerykańskiej – opowiada. – Potem został dziennikarzem, publicystą i komentatorem, a wreszcie korespondentem zagranicznym radia i telewizji, choć nie należał do partii. Znał biegle kilka języków. Po raz pierwszy zobaczyli się w 1949 w jednym z warszawskich tramwajów. Podczas wojny walczył na Zachodzie jako oficer Wojska Polskiego. Brał udział w bitwie pod Narwikiem. – Kiedy jakiś obcy pan słał do mnie listy, wcale nie byłam chętna na spotkanie – opowiada. Kiedy już się umówili, przyniósł jej 30 róż. Pobrali się po pięciu miesiącach i aż 57 lat byli razem. Pojechała z nim do Paryża, bo chciała, żeby skorzystał ze swojej szansy. Od 1962 do 1967 był tam korespondentem radia i telewizji, a ona podjęła pracę w sekcji polskiej radia francuskiego i pisała artykuły do polskich gazet. Wtedy nakręciła dla telewizji francuskiej 25 wywiadów z osobistościami tamtych czasów. Byli wśród nich: Jean Gabin, Michelle Morgan, Maria Schell, Gina Lollobrigida, Gregory Peck, Gilbert Becaud, Maurice Chevalier, Helene Rubinstein, Salvador Dali, Yves Montand, Simone Signoret. – Gregory Peck to był szczyt elegancji, życzliwości, człowiek z klasą – wspomina. – Wiedział bardzo dużo o Polsce. Dla mnie na późniejszą godzinę przełożył lot do Kanady. Gina Lollobrigida dała się natomiast poznać jako zepsuta gwiazda. – Czekałam na nią pół godziny. Dowiedziałam się, że zawsze się spóźnia, nigdy nie przeprasza.

Bez głosu

O pobycie w Stanach napisała książkę „Jak odkrywałam Amerykę”, której rozeszło się 50 tys. egzemplarzy. Tam wróciła do występów. Z pianistą i śpiewaczką jeździła z autorskim spektaklem o Chopinie, który prezentowała też po angielsku. Pierwszy wystawili w zapełnionej do ostatniego miejsca sali kameralnej nowojorskiej Carnegie Hall. Miała też w życiu sporo bardzo ciężkich przejść. – Raz prawie znalazłam się na tamtym świecie – opowiada. – Przejechał mnie motocykl. Przeżyłam wylew krwi do mózgu i śmierć kliniczną. Patrzyłam zdziwiona z rogu sali na siebie leżącą na noszach. Na dwa tygodnie straciłam wzrok. Za czasów stalinowskich dotkliwie przeżyła rozczarowanie środowiskiem teatralnym. W 1953 r. dostała główną rolę kobiecą jako partnerka Jana Świderskiego w „Sprawiedliwych ludziach” – politycznej sztuce napisanej przez Kazimierza Brandysa. Prof. Bardini bardzo ją prosił, żeby zagrała, choć właśnie urodziła syna. Najpierw wozili ją autem teatralnym na karmienie niemowlęcia. Z czasem musiała sobie radzić sama, w ciągłym stresie, by pogodzić próby z opieką nad dzieckiem. – Na drugim spektaklu po premierze stało się coś strasznego, nagle nie mogłam odpowiedzieć partnerowi – opowiada. – Próbowałam parokrotnie bez powodzenia. Spuszczono kurtynę. Okazało się, że to paraliż strun głosowych na tle nerwowym. Dyrekcja posądziła ją o sabotaż polityczny, a koledzy zaczęli jej unikać. – Tylko pięć osób podawało mi wtedy rękę – mówi. – Będę je pamiętać do końca życia. Ciężko też przeżyła stosunki panujące w Teatrze Narodowym w stanie wojennym, pod kierownictwem nadanego przez komunistów szefostwa – Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego. – Nasz zespół brał również udział w bojkocie, nie występował w radiu ani telewizji, ale mimo to nastąpił jego podział – wspomina. – Czy byliśmy winni, że naszą dyrekcję kojarzono z komunizmem? Teatr Narodowy miał wtedy dobry, jak mówili „boży” repertuar. Grali Norwida, Słowackiego, Mickiewicza. Jednak jego aktorów wykluczono ze środowiska teatralnego. Już w czasie transformacji w Teatrze Narodowym zarejestrowała z dwiema koleżankami „Solidarność”. Wybrano ją do władz związku, ale kiedy zobaczyła, że i tu ludzie chcą załatwiać swoje interesy, odeszła. Zrezygnowała też z pracy w teatrze. Pomagała mężowi w tłumaczeniach. – Nigdy tyle nie opowiadałam o sobie – mówi. – Mój zachwyt życiem wypływał z podziwu dla przyrody, a gasili go ludzie. Nie cierpiałam plotek, nie interesowałam się życiem zakulisowym, intrygami. – Ale przecież spotykała Pani dobrych ludzi – mówię. – Zwłaszcza teraz – uśmiecha się. – Może dlatego, że jestem bardziej otwarta, mniej lękliwa.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.