Piekło w rodzinie

ks. Tomasz Jaklewicz

Ten film długo zostaje w pamięci. Nie pozwala dobrze spać. Ale warto go obejrzeć.

Piekło w rodzinie

Uwielbiam takie filmy. Świetny scenariusz, kapitalne dialogi, żadnego zbędnego zdania. Genialne aktorstwo. Film szarpie emocjami we wszystkie strony. Jest głęboko smutny. Ci, którzy reklamują go jako komedię chyba mają coś z głową nie tak (albo raczej z sercem). Zastanawiam się, dlaczego tak mnie poruszył, dlaczego piszę ten komentarz zaraz po obejrzeniu. Chyba przede wszystkim dlatego, że mam już dość filmów zbudowanych z efektów specjalnych, z wybuchami, pościgami, potworami, wampirami itd. To film kameralny, o ludziach i o zwykłym życiu, oparty na sztuce teatralnej. Wszystko rozgrywa się w skondensowanych dialogach podczas nieoczekiwanego rodzinnego spotkania. Ludzie, ich losy, są najbardziej fascynującym zjawiskiem godnym filmowej taśmy. Film prawdziwy, szczery, do bólu, bez make-up’u. Bez taniego moralizatorstwa, choć w gruncie rzeczy jest to przejmujący moralitet.

Bohaterami obrazu jest rodzina z Oklahomy, która przybyła na pogrzeb. Trzy siostry, matka wdowa (w tej roli fantastyczna Meryl Streep) i kilka innych osób. W gruncie rzeczy wszyscy głęboko nieszczęśliwi. Spragnieni miłości i niepotrafiący kochać, wszyscy bez wyjątku przerażająco samotni mimo życia w związkach. Obraz rodziny w stanie całkowitego rozpadu więzi. Gorzki obraz świata, który zagubił etos wierności, ojcostwa, macierzyństwa, troski o rodziców. Nie widać w tym filmie nadziei. „Nie ma dokąd uciec” – mówi jedna z bohaterek.

Wybaczcie, nie potrafię już chyba patrzeć na świat inaczej jak duszpasterz. Ale myślę o tym, że tak właśnie kończy się lekceważenie i niszczenie podstawowych praw, zasad od zawsze rządzących małżeństwem i rodziną. Brak kochających rodzin wydaje tragiczne owoce w kolejnych pokoleniach. To także widać w tym filmie. Widz może mieć ochotę momentami osądzać bohaterów, ale na koniec dominuje głębokie współczucie dla tych ludzi, zagubionych w sobie samych, pozbawionych moralnego kompasu, niepotrafiących wyjść z cienia własnych kompleksów, urazów, ran, chorób. W iluż scenach, dialogach odnajdziemy echo własnych „kłopotów” z rodziną.

Gdzie jest Bóg? W tej pokręconej rodzinie została zatrudniona jako służąca Indianka. Ona jest niemym świadkiem całego tego „rodzinnego piekła”. Przypomina mi Boga. Może jest Jego obrazem. Niewiele mówi, prawie nic. Podaje do stołu, piecze świetne ciasteczka. Raz jeden reaguje. Wali łopatą w głowę lowelasa dobierającego się do nastolatki. W końcowej scenie przytula główną bohaterkę –wdowę, matkę trzech córek, opuszczoną przez wszystkich – mimo, że wrednie odzywała się do służącej wiele razy. W końcu to w niej odnajduje jedyne ukojenie.

Skoro takie filmy powstają, skoro są ludzie, którzy widzą te sprawy tak ostro może nie jest jeszcze z nami tak źle. „Sierpień w hrabstwie Osage" – tak nazywa się film. Warto zobaczyć. Daje do myślenia o naszym świecie.