A hanys płynie!

Joanna Juroszek


publikacja 16.06.2014 06:07

Kajakiem z Mysłowic do Gdańska. – Popłyniemy tylko po to, żeby sobie popłynąć? Trzeba mieć jakiś cel – mówili przed „wycieczką”. Cel znaleźli: kaplica św. Barbary w bazylice Mariackiej. 
No i prezent dla świętej – węgielne serce górnika.


Monika i Jacek Parisowie z prezentem dla św. Barbary w gdańskiej bazylice. Podróż Wisłą zajęła im 13 dni archiwum prywatne Monika i Jacek Parisowie z prezentem dla św. Barbary w gdańskiej bazylice. Podróż Wisłą zajęła im 13 dni

Są małżeństwem. Jacek, górnik, pracuje w kopalni „Staszic”, Monika, fryzjerka, prowadzi własny zakład. Mieszkają w Mysłowicach razem z dziećmi – 12-letnimi bliźniakami Julią i Alanem. Na początku maja porzucili ciepły Śląsk i pompowanym kajakiem ruszyli nad morze. Teraz marzy im się Paryż. Dlaczego? Bo na nazwisko mają Paris.


Beze mnie nie płyniesz

– Zawsze fascynował mnie kajak. Ten kupiłem rok temu, trochę popływaliśmy po Zatoce Puckiej, po Zalewie Wiślanym, po morzu w Chorwacji – mówi Jacek.
Pomysł na ekstremalną wycieczkę podsunęła mu „Gazeta Mysłowicka”, z której dowiedział się o historii żeglugi na Przemszy oraz o Andrzeju Sapoku, budowniczym statku „Katowice”, który pod koniec lat 20. XX w. przepłynął Wisłę kajakiem od Oświęcimia do Gdańska. Sprawdził stan rzeki, a potem wybudował statek – bocznokołowiec napędzany silnikiem spalinowym Diesla o mocy 160 KM. Jego długość całkowita wyniosła nieco ponad 
33 m, szerokość kadłuba – 4 m.

– To mnie zainspirowało, a potem zrodził się drugi pomysł. Pomyślałem sobie: „Popłyniemy tylko po to, żeby sobie popłynąć?”. Trzeba mieć jakiś cel. Znalazłem ołtarz św. Barbary w bazylice Mariackiej w Gdańsku i pomyślałem, że trzeba to nasze górnictwo promować. Że górnik to nie ino taki, co idzie na gruba, robi, siedzi w doma i pije piwo, ale że może też coś ciekawego zrobić. Wymyśliłem, że popłynę z jakimś darem do św. Barbary. Tak w podzięce i z prośbą, żeby święta dalej pilnowała górników – wyjaśnia Jacek.
 Ostatecznie „plebiscyt na prezent” wygrało serce z węgla. – Sam je wyrzeźbiłem, pomalowałem takim bezbarwnym lakierem, żeby było dość trwałe, koledzy doradzili, żeby nie szlifować. Mówili: „Zostow, tak bydzie lepij wyglondać” – wspomina.


– Na początku myślałem, że popłynę z jednym z dzieci. Pytam: „Julia, płyniesz ze mną?”. Do syna: „Alan, płyniesz?”. Na co żona: „Ty, a mnie się nie pytosz?” – mówi Jacek. – Mężowi do głowy by nie przyszło, że ja chciałabym popłynąć – uzupełnia Monika.

– Żony nie chciałem brać, bo myślałem, że to dla niej będzie za trudne, ale ona powiedziała: „Beze mnie nie płyniesz”. Na co ja: „No dobra, ale żebyś nie narzekała, jak będzie ciężko”. Żona nie narzekała wcale, ja też nie narzekałem – śmieje się Jacek. – Jestem bardzo upartą osobą i jak sobie coś wyznaczę, muszę to skończyć – precyzuje Monika.

W końcu dzieci zostały z babcią, a oni do dziś zastanawiają się, jak im się to wszystko udało.


– Koledzy z pracy bardzo mi kibicowali. Zrobili sobie w takiej komorze mapę Polski z Wisłą, dzwonili, pytali, gdzie jestem i zaznaczali sobie to miejsce – wspomina Jacek.


Przygotowania do wyprawy trwały jakieś pół roku. Polegały na przeszukiwaniu internetu, wycieczkach na śluzy, zakupie odpowiedniego sprzętu (dobra latarka, wodoodporny telefon z automapą) i opracowaniu trasy.


Umyć włosy przed stolicą

– Wypłynąłem 7 maja po szychcie w kopalni z Trójkąta Trzech Cesarzy w Mysłowicach. To jest bardzo ciekawe miejsce, gdzie łączą się Biała i Czarna Przemsza i gdzie spotykało się trzech zaborców – Prusy, Austria i Rosja. Zależało mi na tym, żeby wypłynąć z miejsca, w którym Polska się zaczynała i kończyła. Tam był port, a po wojnie żegluga na Przemszy zamarła. Chciałem z sercem rozpocząć podróż tam, skąd węgiel zaczął spływać na Polskę – mówi „nasz górnik”.


Wcześniej Przemszę przepłynął 14 marca, żeby sprawdzić, czy w ogóle da się to zrobić. Udało się za pierwszym i za drugim razem. Żona dołączyła do niego na tzw. zerowym kilometrze Wisły pod Oświęcimiem. 20 maja byli już w Gdańsku. Oglądamy zdjęcia z przygotowań do podróży, kolejnych dni wyprawy, „miejsc noclegowych”. Woda, kajak, namiot, wschody słońca, dzika przyroda, mgły i tęcze.


– Wstawaliśmy o 4.01, ja robiłem kawę, herbatę, żona zwijała śpiwory i wyruszaliśmy dalej – mówi górnik. Zakupy robili co 3, 4 dni. – Nigdy nie wiadomo było, gdzie będziemy spać, co będziemy jeść. Jedzenie to jeszcze pół biedy, bo zapasy mieliśmy, a wodę dokupowaliśmy po drodze. Wszystko się zjadło, może tylko surowej ryby bym się nie chwyciła – opowiada Monika.


Jak wyglądał ich jadłospis? Rano dwie kromki chleba, herbata, kawa – to na lądzie. Na wodzie – czekoladowy batonik, później drugi, o ile był. A ciepły posiłek – zupki liofilizowane – dopiero wieczorem. Rozbijali się na jakiejś wysepce, gdzie obowiązkowo musiało być drewno, żeby rozpalić ognisko, rozgrzać się, osuszyć. Małżonkowie wspominają jedną z takich wysp, 20 km od stolicy. Nazwali ją „mewią wyspą”. – Setki mew. Szukaliśmy drzewa, a mewy atakowały nas ze wszystkich stron i spuszczały, co się tylko dało. Na szczęście w nas nie trafiły – śmieją się.


Przez pierwsze dni badali Wisłę. – Była w miarę spokojna, stojąca. Jak dopływaliśmy na śluzę, mieliśmy zawsze zielone światło, bo dzwoniłem tam wcześniej, więc wszystko nam przygotowywali – mówi Jacek.

– Za Krakowem Wisła zaczyna się zmieniać. Wcześniej trzeba było mocno wiosłować, trochę silnika też używaliśmy, ale mało. Od Sandomierza, od Baranowa Sandomierskiego rzeka zaczyna robić się dzika – wyspy, mielizny, korzenie. Płynie się od brzegu do brzegu, inaczej się nie da – wyjaśniają Parisowie. – Przez 
8 pierwszych dni praktycznie wcale żeśmy się nie myli. Żona sobie przed Warszawą włosy w Wiśle umyła, bo w stolicy trzeba było wyglądać – śmieje się mąż fryzjerki. – A jak wchodziłem do sklepu, to wyglądałem jak bezdomny.


Niebieskie ludziki

Prawdziwy kryzys spotkał ich po tym, jak dopłynęli do Płocka. Tam na rzece zrobiły się ogromne fale. – Zaczęliśmy nabierać wody, płynęliśmy do 2.00 w nocy do Dobrzynia nad Wisłą, żeby skorzystać z pogody, bo była nieprzewidywalna – wspomina Jacek. Następnego dnia próbowali płynąć dalej. Było bardzo ciężko, aż na 666 kilometrze... stał się cud. – Akurat w tym miejscu od Pana Boga dostaliśmy dużo pomocy, zesłał nam tam „niebieskich ludzików”, czyli policję wodną. Brakowało nam do zapory 9 km, ale te 9 km robilibyśmy cały dzień. Wiatr wiał nam w twarz, cofało nas, płynęliśmy kilometr, półtora na godzinę – mówi górnik. Policjanci zaoferowali pomoc – Ślązaków i ich kajak „Batory” podholowani do zapory we Włocławku.


Nowo poznani koledzy zadzwonili do znajomego bosmana, który był kiedyś komendantem Policji Wodnej we Włocławku i „naszym” załatwili nocleg na przystani. Pierwszy z dwóch pod dachem.

– Ta noc zdecydowała o tym, żeśmy do Gdańska dopłynęli – wspomina małżeństwo. Byli przemoczeni, zmęczeni ciągłą walką z falami i wiatrem, oboje przeżywali kryzys, choć ani jedno nie pisnęło o tym drugiemu. – U bosmana wykąpaliśmy się, nawet nam swój obiad oddał. Okazało się, że każdy, kto nam pomagał, miał powiązania ze Śląskiem, górnictwem. A jak płynęliśmy i powiedziałem ino jedno słowo, to od razu było: „A, hanys płynie!”– uśmiecha się Jacek.


W sumie, według danych kilometrażowych, małżonkowie przepłynęli 986 km, średnio 80 km na dzień. Tak naprawdę jednak, odbijając się od brzegu do brzegu, pokonali ich ponad 1000.


– Ponbóczek nad nami czuwał. Bezpiecznie, bez zaczepki ze strony ludzi, trafialiśmy na takich, co chcieli pomóc albo byli neutralni – mówi Jacek. Bezpieczny był też sam kajak, dlatego że jest pompowany i bardzo ciężko go przewrócić. Jednak przy silnym czołowym wietrze nie jest w stanie nabrać prędkości i zwyczajnie przysysa się do wody albo spływa w kierunku brzegu. Na szczęście przy odpowiednim podmuchu można wesprzeć się żaglem. – W pewnym momencie, gdy płynęliśmy na żaglu, goniliśmy barki. Żona mówiła: „Zwolnij, bo do nich dobijesz” – śmieje się Jacek.


Para przyznaje, że „wycieczka” umocniła ich małżeństwo. – Osobno na pewno nie dalibyśmy rady – mówi Monika. Wyprawę potraktowali także jako promocję rodziny. – Nie było kłótni, więcej w domu się kłócimy – żartują.


Małżonkowie dzień przed wpłynięciem do Gdańska znaleźli kolejną przystań i tam mieli drugi i zarazem ostatni nocleg z ciepłą wodą i dachem nad głową.

– Wykąpaliśmy się, żeby do Gdańska wpłynąć jak normalni ludzie – śmieją się. W kościele złożyli serce węgielne.
 – Na razie tam jest, a jak zimno się zrobi, to go spalą, żeby św. Barbarę ogrzać – żartują Parisowie.