Fałszywy kanon

Piotr Legutko

publikacja 21.08.2014 05:30

Jak nakarmić gości, gdy lodówka pusta, czyli rzecz o szkolnych lekturach. W sam raz na nadchodzący nowy rok szkolny.

Zgodnie z obowiązującą podstawą programową w całej szkole podstawowej od pięciu lat nie ma w ogóle żadnego spisu lektur henryk przondziono /foto gość Zgodnie z obowiązującą podstawą programową w całej szkole podstawowej od pięciu lat nie ma w ogóle żadnego spisu lektur

Idzie nowe na liście lektur: „Gra o tron” zastąpi „Przedwiośnie”, a „Pięćdziesiąt twarzy Greya” pojawi się w miejsce „Nad Niemnem”. Ta informacja zelektryzowała media tuż przed wakacjami. Zwłaszcza że jako źródło sensacyjnych zapowiedzi podawano samą minister edukacji Joannę Kluzik-Rostkowską. Czy rzeczywiście szykuje się kolejna rewolucja w szkolnym kanonie? Nauczyciele poloniści nic o tym nie wiedzą. Akademicy też. Wydawnictwa nie szykują na wrzesień nowych wydań potencjalnych lektur. Najlepiej poinformowani są w tej kwestii… internauci.

Wszystko zaczęło się bowiem na Twitterze. Pewnego majowego dnia jego użytkownicy przeczytali wpis pani minister: „Maturzyści, jesteście tu? Pokażcie mi listę lektur Waszych marzeń!!! Czekam na propozycje: )”. Dwa razy nie trzeba było prosić. Zaczęła się licytacja. Padały głównie tytuły „filmowe”, czyli „Hobbit” i „Gra o tron”. Z klasyki „Buszujący w zbożu”, „Władca much” i „Paragraf 22”. Z polskich pisarzy przebił się jedynie Marek Hłasko. Nowy zestaw lektur już jest, co zatem powinno z listy zniknąć? Joanna Kluzik-Rostkowska pyta (znów na Twitterze): „Jaka lektura zostawiła po sobie ponure wspomnienie? Nudy, nieporozumienia?”. Internauci nie mają litości dla Żeromskiego i Orzeszkowej. Płonie rewolucyjny stos, a na nim: „Ludzie bezdomni”, „Nad Niemnem”, „Przedwiośnie”. Wszystko to dzieje się po maturze z polskiego, na której pytania dotyczyły „Potopu” i „Pana Tadeusza”. Na tych lekturach też w sieci nie zostawiono suchej nitki: „Tematy rodem z wawelskiego grobowca albo z pieczary króla Ćwieczka” – napisał na swoim blogu Dariusz Chętkowski. Pytania są zatem tylko dwa: kiedy poznamy nowy kanon i kto go ułoży? Użytkownicy Twittera czy Facebooka? A może rozstrzygnie audiotele?

Wywołać twórczy ferment
Sprawdzam u źródła. Joanna Dębek, rzecznik ministra edukacji, zapewnia, że żadnych zmian na listach lektur nie będzie. Nikt ich nie planuje, nikt nie pracuje nad rozporządzeniem, nie są prowadzone żadne konsultacje w tej sprawie. Pani minister wsadziła kij w mrowisko jedynie po to, by wywołać twórczy ferment. – Mamy poważny problem, bo młodzież i dzieci nie czytają. Wspólnie powinniśmy się więc zastanowić, co zrobić, by ten stan zmienić. Może problem jest właśnie w liście lektur, które nie zachęcają do czytania? – mówi Joanna Dębek. Czy coś z tego zastanawiania się wyniknie? Zdaniem pani rzecznik, zmiany – jeśli nastąpią – dotyczyć będą książek polecanych najmłodszym. Sęk w tym, że zgodnie z obowiązującą podstawą programową w całej szkole podstawowej od pięciu lat nie ma już w ogóle żadnego spisu lektur. O tym, co w ramach prac domowych czytają dzieciaki, decyduje wyłącznie nauczyciel.

Przepisy swoje, dementi jednoznaczne, ale temat zbyt piękny, by go nie podjąć. Zwłaszcza w sezonie ogórkowym. Mamy więc znów w dziennikach i tygodnikach prawdziwy twórczy ferment na temat lektur szkolnych. Obrywa się głównie nauczycielkom (bo panów w tym zawodzie jak na lekarstwo) za to, że nie chcą korzystać z danej im wolności. Cytowany już Dariusz Chętkowski (rodzynek – polonista, tyle że licealny) relacjonuje na blogu zmagania swojej córki z „Plastusiowym pamiętnikiem”. „»Co to jest stalówka?«. Wyjaśniam. Za chwilę... »Co to są tosiny?«. Pokaż. Tosiny – to inaczej: należący do Tosi. »Tato, co to jest kałamarz? Co to znaczy szastnąć? Co to jest gałganek?...”.

Oczywiście dzieci nie muszą dziś zaczynać swojej przygody z literaturą od Marii Kownackiej czy Wandy Chotomskiej. Może faktycznie nawet nie powinny, by z krzykiem nie uciekały przed telewizor na widok książki. Ale krasnal Hałabała nie jest objęty (jak sześciolatki) szkolnym obowiązkiem. Można w tym wypadku mówić co najwyżej o sentymencie i przyzwyczajeniu, które jest drugą naturą człowieka. A nauczyciel też człowiek. Literatura dziecięca zmienia się wraz z językiem i światem, w jakim maluchy dorastają, nie można jednak przyjmować automatycznego założenia, że wszystko, co zostało napisane, zanim Polak został papieżem, nadaje się do kosza. Zawsze warto zachować zdrowy rozsądek i złoty środek w doborze lektur. Bo nie zaszkodzi, gdy maluch wie, co to kałamarz.

„Potop”, czyli „mało odkrywcza chała”
Szkolny kanon to temat elektryzujący i niebezpieczny. Wysadził w powietrze niejednego ministra. Ostatnio Romana Giertycha, który Gombrowicza zastąpił Dobraczyńskim. Gdy w sierpniu 2007 r. prof. Ryszard Legutko, ówczesny minister edukacji, sprzątał po poprzedniku listę lektur, obok „postępowego” autora „Ferdydurke” wpisał tam także „anachronicznego” Wiktora Gomulickiego i jego „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. Ileż wokół tego było kpin i żartów, głównie dotyczących języka, jakim napisana została ta „ramota”. Ministra powszechnie krytykowano, mało kto odważył się natomiast zadać pytanie, gdzie należy ustawić granicę, za którą utwór traci prawo bytu w kanonie lektur? Czy mieści się jeszcze przed nią na przykład Henryk Sienkiewicz?

Stanisław Bortnowski, zmarły przed miesiącem wybitny metodyk z UJ, dziesięć lat temu prowadził badania nad faktycznym czytelnictwem wśród licealistów. Wynikało z nich, że „Potop” przeczytało dobrowolnie wcześniej 11 proc., jako lekturę obowiązkową – 17, fragmenty – 34, pozostali zaś – czyli 38 proc. – ani strony. Bo Trylogia to ich zdaniem „nuda, nuda, nuda, koszmar, mało odkrywcza chała, brak szybkiej akcji, tyle opisów, trudny język, nie pasuje do dzisiejszego świata”. Problem – rok po zmianie rządów z PiS na PO– PSL – rozwiązano w stylu Aleksandra Macedońskiego, praktycznie likwidując listy lektur, a dając wielką swobodę wyboru nauczycielom. „Potop” przestał być w liceach obowiązkowy.

Warto zatrzymać się nad argumentem, że z większości klasycznych lektur trzeba było zrezygnować, bo są napisane martwym językiem, a tekst zatracił kontakt ze współczesnością. Równie dobrze można (a nawet trzeba) ten argument odwrócić. To współczesny język bez klasyki traci kontakt ze swoim kulturowym „twardym dyskiem”. Język zakorzeniony jest w literaturze, w cytatach, odniesieniach, obrazach. Zrozumienie rodzimej historii, sposobu myślenia przeszłych pokoleń, motywacji ludzi, emocji im towarzyszących, nie jest możliwe bez znajomości polskiego idiomu, kodu zapisanego w kilkunastu najważniejszych książkach. Erozja literackiej polszczyzny postępuje błyskawicznie, nie tyle na skutek ekspansji angielskich wtrętów (English w wersji „globisz”), co postępującego ograniczania podręcznego słownika wyłącznie do tego, co znajduje się w używanej na co dzień „pamięci operacyjnej”.

Biała flaga na maszt
Ma w tym niestety swój udział sukcesywne „odchudzanie” kanonu. Ostatnie, dokonane sześć lat temu, przypominało cięcie „do kości”. Rok szkolny tuż przed tą zmianą zakończył się skandalem. Napisanie gimnazjalnego egzaminu końcowego w 2008 r. wymagało znajomości dwóch z czterech lektur obowiązkowych – „Kamieni na szaniec” i „Syzyfowych prac”. Skończyło się to potężną awanturą, rodzice i nauczyciele z wielu szkół domagali się unieważnienia egzaminu, uzasadniając, że uczniowie tych lektur… nie zdążyli przerobić.

Od tamtej awantury wszystkie piękne batalie o klasyków zaczęły mieć charakter czysto publicystyczny. Pokazała ona, że problem nie polega na tym, że poleca się niewłaściwych autorów, czy serwuje zamiast całości jedynie fragmenty lektur, ale że w ogóle czyta się coraz mniej… w szkole! Zamiast sprawie zaradzić, sześć lat temu dydaktycy i urzędnicy ministerialni wywiesili białą flagę. Układając obowiązującą do dziś podstawę programową, kierowali się jedynie tym, jak nakłonić uczniów do tego, by w ogóle czytali. Cokolwiek. Temu służyło dopisanie do lektur proponowanych (na szczęście nieobowiązkowych) kryminałów, komiksów czy literatury fantasy. W tę stronę zmierza też „twórczy ferment” wywołany właśnie przez Joannę Kluzik-Rostkowską.

Prof. Andrzej Waśko z UJ, który pełnił funkcję wiceministra edukacji w rządzie PiS, nie bardzo rozumie, czemu właściwie ma on służyć. W miejsce twitterowych sondaży poleca raczej zorganizowanie poważnej konferencji polonistycznej. – Mam wrażenie, że środowiska akademickie uciekają w tej sprawie od odpowiedzialności i chowają głowę w piasek, tymczasem znajomość literackiego kanonu w społeczeństwie z roku na rok spada – alarmuje prof. Waśko.

Są oczywiście i tacy, którzy pani minister przypisują dość przyziemne pobudki. Ferment wokół lektur – niczym wakacyjna Paskuda – odwraca uwagę od „darmowego elementarza”, nad którym pastwią się praktycznie wszystkie media.

Grochola jeszcze poczeka
Powiedzmy to raz jeszcze, głośno i wyraźnie. Żadnej zmiany na listach lektur nie będzie. W szkole podstawowej z tego prostego powodu, że… nie ma tam takiej listy. Układa ją na własną odpowiedzialność nauczyciel. W gimnazjum zostali na placu boju: Kochanowski (fraszki i treny), Krasicki (bajka), Fredro („Zemsta”), Mickiewicz („Dziady cz. II”) i Sienkiewicz (powieść historyczna). Mniej już się nie da, wymianę kogokolwiek z tej męskiej ekipy na Katarzynę Grocholę też trudno sobie (na razie) wyobrazić. Osiem obowiązkowych lektur w liceum – w tym tylko jedna powieść w całości – również nie pozostawia pani minister żadnego pola manewru. Uznajmy więc temat za zamknięty. Chyba że ktoś wreszcie pójdzie po rozum do głowy i odkręci wajchę w drugą stronę.

Z badań PISA, którymi tak lubimy się szczycić, bo nieźle w nich wypadamy, wynika prosta zależność: im więcej książek w domowej bibliotece, tym większa gwarancja sukcesu edukacyjnego dziecka. Uczniowie, którzy dużo czytają, nie mają problemów w nauce, ich język jest bogatszy, a zdolność adaptacji do nowych sytuacji większa. Pod jednym warunkiem: że w świat książek nie wprowadza ich „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.