Jego muzyka to moje życie

Barbara Gruszka-Zych

GN 34/2014 |

publikacja 21.08.2014 00:15

Z Marią Skrzek i jej synem Józefem o kochaniu, jednej nocy w szpitalu i cudach.

Maria Skrzek – córka kowala z Michałkowic. Uczyła gry na pianinie. Ma 88 lat.  Józef Skrzek – wybitny muzyk, kompozytor. W latach 70. na największym europejskim festiwalu rockowym Roskilde w Danii grał z Bobem Marleyem. Ma żonę Alinę, trzy córki i dwie wnuczki henryk przondziono /foto gość Maria Skrzek – córka kowala z Michałkowic. Uczyła gry na pianinie. Ma 88 lat. Józef Skrzek – wybitny muzyk, kompozytor. W latach 70. na największym europejskim festiwalu rockowym Roskilde w Danii grał z Bobem Marleyem. Ma żonę Alinę, trzy córki i dwie wnuczki

Barbra Gruszka-Zych: Józef, śpiewasz, że z miłości jesteś.
Józef Skrzek: Przyjąłem sobie ten cytat z piosenki, bo pięknie jest być z miłości, czuć się kochanym. Od kiedy mój tata Ludwik zmarł 2 stycznia 1970 r., mama wychowywała naszą trójkę sama. Została wierna dzieciom, ale też i jemu. Powiem szczerze, że była bardzo ładną kobietą i miała wielu adoratorów, o czym nie mówi, bo jest skromna. To jest niesamowite, jak jej miłość, przetworzona na konkretną pomoc, do dzisiaj nas podtrzymuje. Dlatego zawsze mówię – w tym całym ułożeniu rodowym postać mamy znajduje się na szczycie.

Maria Skrzek: Mój mąż Ludwik był bardzo dobry. Poświęcił się dla rodziny. Żeby ją utrzymać, całe dnie spędzał w pracy. Był sztygarem i dodatkowo, żeby zarobić więcej – ratownikiem górniczym, i to go zgubiło. Kiedy była akcja ratownicza, to zaraz musiał zjeżdżać na dół i któregoś razu zatruł się gazem. Dużo wtedy przeżyłam. Po jego śmierci myślałam, że już ze mną koniec. (płacze, wycierając oczy chusteczką)

Na pociechę ma Pani dzieci.
M.S.: Trójkę – najstarszy jest Józiu, potem Janek i Terenia. Wszystkich traktuję jednakowo.

J.S.: W modelu śląskiej rodziny, gdzie tata cały czas pracował na kopalni, zajmowała się nami mama. Ojciec był zdecydowany, opiekuńczy, uczył nas odpowiedzialności, ale rzadko był w domu. To mama wprowadziła nas w środowisko, z którego mogliśmy wystartować w świat. Wiele godzin pracowała społecznie w „Karłowiczu” – katowickiej szkole muzycznej, do której chodziłem. Tak samo moją siostrę Teresę zachęciła do uprawiania sportu. Efektem tego było, że została mistrzynią Polski w łyżwiarstwie figurowym w parach. Kiedy Tereska była mała, musiała chodzić na treningi już o 6 rano. Zdarzało się, że zimą wypadał autobus, a wtedy mama brała ją na plecy i niosła na „Alfred”, kilka dobrych kilometrów pod górkę. W jej miłości wszystko jest prawdziwe. Tysiąc razy dawała mi tego

Jakie?
J.S.: Przebaczała mi bez końca. Bo ja jestem synem marnotrawnym. Ciągle wyjeżdżałem, rzadko zaglądałem do domu. Kiedyś, jak grałem z SBB, wróciłem na święta Bożego Narodzenia dopiero na Pasterkę. Usypiałem ze zmęczenia, a mama chciała, żebym szedł do kościoła, ale się rozczuliła: „biedny synek”.

Przebaczała Pani synowi, czy też go czasem upominała?
M.S.: Nigdy żadnemu dziecku nie powiedziałam, że jest złe. Bić też ich nie biłam. Wychowywałam je słowami i uczynkami. Byłam bardzo religijna. Tylko jak dzieci były małe, nie mogłam codziennie chodzić do kościoła. Mąż też był mocno praktykujący.

J.S.: Mnie też to zostało. Codziennie rano idę na cmentarz i do kościoła. Gram i modlę się. Jak wyjeżdżam na koncerty, to idę na Mszę tam, gdzie mogę. Z mamą i tatą chodziłem za rączkę do parafialnego kościoła i do sanktuarium w Piekarach Śląskich. Cieszę się, że teraz mogę grać w kościołach, do których kiedyś prowadzili mnie rodzice, ale i ukochana oma, babcia Elżbieta. Pamiętam, jak ona lubiła chodzić do kościoła.

Wiara jest dla Ciebie bardzo ważna.
J.S.: Bo to siła, dzięki której wciąż można się zmieniać na lepsze. Trzeba ją stale odnawiać. To nie jest slogan, ani jakiś przypis do życia. Musisz sam osobiście poczuć, jak ważny jest dla ciebie Pan Bóg. Jeżeli czujesz, że wpadasz do dołu, to natychmiast trzeba odnawiać wiarę. Sposobem na to jest rachunek sumienia i wewnętrzna spowiedź. Nie wyklepanie jakiejś formuły, ale osobiste przeżywanie. Zawsze jesteś narażony na pokusy, ale kiedy masz wiarę, to jest szansa, że możesz je pokonać. Poza tym wiara czyni cuda. Mam na to dziesiątki dowodów.

Jakich?
J.S.: Przeżywaliśmy kiedyś rodzinne załamanie. Poczułem, że wszystko się rozpada. Pojechałem wtedy na nocne czuwanie na Jasną Górę i udało się nam wyjść z kryzysu. Kiedy miałem 18 lat, bardzo chory trafiłem do szpitala w Bogucicach. Nawet mnie nie położono w sali szpitalnej, bo lekarze nie dawali mi szans na przeżycie nocy. Wtedy mama przyszła na piechotę z Michałkowic i modliła się całą noc przy moim łóżku. Rano lekarze powiedzieli: wyzdrowiał. Pacjenci, którzy to widzieli, a byli niewierzący – tej nocy się nawrócili. To był cud.

A Pani jakich cudów doświadczyła?
M.S.: Samo życie jest cudem. Cud był, że dobrze dzieci wychowałam. Że nigdy się mocno nie gniewałam. Nie miałam nigdy nieprzyjemności, żeby się z kimś pokłócić. To wyjątkowe, prawda? Bo przeważnie ludzie mają sobie za złe i się spierają. A przecież ze wszystkimi, nawet największymi wrogami, można żyć bez kłótni.

Jak się to Pani udawało?
M.S.: Trzeba ustąpić, zmilczeć. Potem, jak się już ktoś uspokoił, to mu tłumaczyłam, co miałam na myśli, żeby to wziął pod uwagę. Nigdy od razu w ogień nie wpadałam. Nie wiedziałam, jak to jest – kłócić się.

Słucha Pani muzyki syna?
M.S.: Ta muzyka daje mi życie. Bo muzyka to piękno.

Syn odziedziczył talenty po Pani.
M.S: Tak jak ja lubi śpiewać. Jak miał ze 4 latka, to w parku sąsiadki nieraz mnie prosiły: „Niech no ten synek coś nam zaśpiewa”. A on najbardziej lubił: „Gdybym to ja była słoneczkiem na niebie”. Śpiewał „była”, a nie „był”, jak dziewczynka. Włosy miał dłuższe, lokaty był, podziwiali go.

J.S.: To dar Boży, że gram i podążam śladami rodowymi. Mama nauczyła mnie na pianinie pierwszych dźwięków. Zresztą uczyła też grania wiele dzieci z naszych rodzinnych Michałkowic i pobliskich Woźnik. Wychowała ich kilka pokoleń, bo ma wielką miłość matczyną nie tylko do swoich, ale i do innych dzieci. Jest taki slogan: „Wszystkie dzieci są nasze”. Byłem świadkiem, jak ona wcielała go w życie.

M.S.: Skończyłam tylko podstawową szkołę, a potem chodziłam do ogniska muzycznego. Mój wujek, ojca brat, prowadził szkołę muzyczną w Oławie. Pomagałam mu i tam nabrałam w siebie tej muzyki. Śpiewałam też w chórze w Michałkowicach, to potem łatwo mi było dawać dzieciom lekcje. Przychodziło ich może 20 do mnie do domu i ćwiczyły na pianinie. Teraz to już są starsi ludzie. Kiedyś z jakąś sprawą wstąpiłam do szkoły muzycznej, czyli „Karłowicza”, i jeden z wykładowców podszedł do mnie, pytając: „Czy pani mnie poznaje?”. Świętej pamięci ks. Gibałka, długoletni proboszcz parafii w Nierodzimiu, gdzie przyjeżdżam w wakacje, też chodził kiedyś do „Karłowicza” i też go uczyłam. Spotkaliśmy się po latach i wspominaliśmy dawne dzieje. Do dziś lubię sobie pośpiewać, a najbardziej pieśni religijne, na przykład: „Zdrowaś Maryjo, Bogarodzico”.

Zwykle artyści myślą tylko o karierze, a Ty na pierwszym miejscu stawiasz rodzinę i dom.
J.S.: Miałem i ciągle mam zagraniczne propozycje koncertów. Niedługo będę nagrywał muzykę w Portland Studio w Oregonie. Potem na Wyspach Brytyjskich. Ale w pewnym momencie stwierdziłem, że skoro mam takie rodowe powołanie, żeby zostać na ojcowiźnie, a w pobliżu mam lotnisko, to co to za problem? Jestem najstarszy w rodzinie Skrzeków, reszta to piękne kobiety, więc muszę nad nimi czuwać. W latach 70. nieustannie koncertowałem. Na początku 80. zacząłem się wprowadzać na nowo do rodziny, po dekadzie pracy z zespołem „Brekaut”, Czesławem Niemenem, zespołem SBB. Kiedy zaczęły się przemiany, a potem nastał stan wojenny, dostałem kilka intratnych propozycji grania, także za oceanem.

Wtedy podjąłeś decyzję, że zostajesz?
J.S.: Byłem przygotowany „do boju”. Uważałem, że powinienem zostać z rodziną w najtrudniejszej sytuacji. To są takie natchnienia z góry. Kiedy na początku lat 80. zagrałem w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, wyczułem taką siłę wiary moich słuchaczy, demonstrujących wcześniej na Krakowskim Przedmieściu, że zrozumiałem, że tylko takie granie ma sens. A poza tym właśnie wtedy znalazłem swój styl. Zacząłem grać w kościołach muzykę organową z syntezatorami. Kiedyś przyjechał na moje urodziny do Michałkowic Klaus Schultze – prekursor rocka elektronicznego. Usłyszał, co robię właśnie w kościołach i powiedział, że powinienem wypromować to na świecie, to zarobię dużo kasy. Musiałem dokonać wyboru, zmienić myślenie – albo robić karierę i pieniądze, które były na wyciągnięcie ręki, ale ich zdobycie wiązało się z opuszczeniem kraju, albo wejść w ten komunistyczny kocioł. Wybrałem Polskę i nie żałuję.

Wielu naszych muzyków emigrowało.
J.S.: A ja stworzyłem w dzisiejszym Parku Śląskim klub muzyczny „Leśniczówka”, grałem w planetarium, ale najważniejsze były dla mnie koncerty w kościołach. Miałem przyjemność grać na pielgrzymkach mężczyzn i kobiet w Piekarach Śląskich, na Górze św. Anny, gdzie chodziła moja babcia Elżbieta, w Częstochowie.

Nie kpili, jaki to jesteś katolik?
J.S.: Nieraz dostawałem baty. Kiedy prowadziłem „Leśniczówkę”, to spotykało się tam szerokie grono artystów. Niektórzy mi zarzucali, że palę Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Chodziło im o jednego artystę, który grał heavy metal i zahaczał o satanizm, a ja go przygarnąłem. Bo najłatwiej człowieka kopnąć i powiedzieć mu: „Idź sobie, jesteś brzydki, fuj”, a trudniej go nie odrzucać. Zawsze wtedy ryzykujesz, że cię wezmą na języki, że jesteś taki jak on.

Ale Ty się nie boisz?
J.S.: Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. (śmiech)

I nie wstydzisz się mówić, że trzymasz się Dekalogu?
J.S.: Nie zawsze się trzymam. (śmiech) Ale tak na poważnie – jak już czuję, że jest ze mną źle, to idę do spowiedzi. Na tym polega dojrzałość, do której dochodzi się latami.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.