Wiara luftu potrzebuje!

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 07.03.2015 06:00

"Panie! Ćwicz sobie w domu, my tu teraz chcemy się modlić..." By być organistą, trzeba mieć stalowe nerwy, pokorę i... poczucie humoru.

Wiara luftu potrzebuje! Zdjęcia Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Podczas gry mogą się zdarzyć różne niespodziewane wypadki

Panie! Ćwicz sobie w domu, my tu teraz chcemy się modlić... – usłyszał Bogdan Truty, jeden ze znanych nyskich organistów, gdy po Mszy św. na prośbę proboszcza grał jakąś improwizację. – Cóż było robić? Wyłączyłem instrument i poszedłem – uśmiecha się muzyk. Takie i inne perypetie bywają udziałem niejednego organisty. Jedne spychane są w niepamięć, inne po czasie bawią. A patronka muzyków, św. Cecylia tylko uśmiecha się z chóru.

Czuwajcie...

Do najczęstszych należą wpadki spowodowane sennością organisty, a ich efekt bywa przekomiczny dla wszystkich, prócz bohaterów tych sytuacji. – Grając kolejną Mszę tej samej niedzieli, znajomy organista zdrzemnął się podczas kazania. Ocknął się, gdy ksiądz skończył coś mówić i w kościele zaległa cisza. Zdenerwowany zaczął grać „Ojcze nasz”, tyle że to akurat był czas na „Święty, Święty”... – opowiada Józef Chudalla, organista i wykładowca Diecezjalnego Studium Muzyki Kościelnej.

Do anegdot przeszła historia kozielskiego organisty, który uciął sobie drzemkę podczas ślubu. Kiedy się zbudził, na przygotowanie darów w panice zagrał pierwszy utwór, na którym otworzył nuty. Pech chciał, że było to „Zastanów się o człowiecze”. Co pomyśleli wówczas państwo młodzi? Lepiej nie wiedzieć.

Jego kolega po fachu z nyskiej bazyliki dorabiał sobie lata temu, grając na zabawach. – On szedł często od razu grać na porannej Mszy św. Gdy zmęczony przejęzyczył się i zamiast „Nie płacz już, dziecino” zakończył „dziewczyno”, mina prałata była bezcenna – uśmiecha się Bogdan Truty. Inny, podobnie dorabiający, zdrzemnął się podczas kazania. Gdy siedzący obok mężczyzna trącił go, mówiąc: „No graj!”, nieszczęśnik zaintonował w pośpiechu „Moja mała blondyneczko”...

Niejedna wpadka nowicjusza wynika z „dobrych rad”. – Jeden z młodych organistów miał grać pierwszy raz na pogrzebie. Proboszcz zasugerował coś wielkanocnego dla dodania otuchy rodzinie. I na wejście usłyszał „Wesoły nam dzień dziś nastał” – wspomina nyski organista.

Opowiada też o swoich debiutach, kiedy to koledzy podpuścili go, by zamiast preludium na Komunię zagrał modny przebój „Anno”. Zaimprowizował więc coś, wplatając tę melodię, a podczas wystawienia usłyszał z ust proboszcza: „Módlmy się za nowego organistę, by nie grał szlagierów na Mszy św.” Innym razem na zlecenie kolegi miał być na pogrzebie w Reńskiej Wsi. Gdy przyjechał do Reńskiej Wsi k. Kędzierzyna-Koźla, a pod kościołem było pusto, dowiedział się, że dwie wsie w diecezji noszą tę nazwę.

Złośliwość rzeczy...

Koszmarem organistów są psikusy, jakie potrafi spłatać ten królewski instrument. – O tak, zdarzało mi się nieraz, że nagle samoczynnie włączała się jakaś piszczałka albo blokował się któryś pedał. Czasem trzeba było wyłączyć cały rejestr, bo jakieś „trompety” aż huczały – przyznaje Bartłomiej Sikora z Kędzierzyna-Koźla.

Bywa, że instrument owszem gra, ale nie tak jak trzeba.

– Kiedyś wnuczka, Agnieszka Hyla, organistka tak jak ja i córka, miała mieć koncert w kościele świętych Zygmunta i Jadwigi. Tydzień przed występem okazało się, że w klawiszu Es, który był w utworze kluczowy, złamała się sprężynka. Cudem udało się sprowadzić fachowca, pana Jelenia, który w ostatniej chwili naprawił instrument – dodaje Melchior Jochem ze sławięcickiej parafii.

Jako anegdotki krążą też opowieści o kalikantach – osobach, które dawniej wtłaczały powietrze do piszczałek, depcząc tzw. miechy. – Jeden z nich nadmuchał swoim zdaniem wystarczająco i zszedł, ale młody organista „postawił” kilka akordów więcej niż zwykle i powietrza brakło. Dawał więc znaki kalikantowi, by dopompował, na co ten zawołał rozeźlony: „Jo tam wiem, wiela nasza wiara luftu potrzebuje!” – opowiada Jan Dolny, organista i dyrygent chóru Capricolium z Głuchołaz.

Czasem zdarza się odwrotnie i z klawiatury nie sposób wydusić ani jednego akordu. – Miałam raz grać w zastępstwie na ślubie w sąsiedniej parafii. Przyjeżdżam wcześniej, otwieram organy, a tu nic nie działa. Wezwałam księdza, sprawdziliśmy kable, bezpieczniki i nic. Pozostało pojechać po keyboard. A okazało się, że wystarczyło mocniej docisnąć żaluzję zamykającą klawiaturę. Innym razem, w Boże Narodzenie, kiedy przed Pasterką mamy pożegnanie Adwentu, schola, której akompaniuję, ustawiła się, ja podłączyłam keyboard do listwy, gdzie wpięte były też choinki, i w tej chwili w kościele zgasło światło. Sprowadzony błyskawicznie elektryk przywrócił prąd wszędzie, tylko nie w choinkach – przyznaje Kornelia Cichoń z Ostrożnicy.

Leokadia Jelito gra jak jej ojciec na Górze św. Anny. Przez te lata przeszła niejedno. – Pewnego razu podczas Rezurekcji mieliśmy z chórem wykonać „Alleluja” Haendla. Podczas komunii nuty niezauważalnie się zsunęły. Ksiądz zapowiedział nas, poprosił lud o powstanie. I była tylko podniosła cisza, bo chór nie zaśpiewa bez organów, a ja nie miałam w pamięci 11 stron akompaniamentu... – przyznaje.

– Kiedyś przyszło mi odśpiewać ślub a cappella, bo okazało się, że organów, które miałem otrzymać od zespołu weselnego, nie ma. Intonowałem więc pieśni od ambonki, a proboszcz śpiewał przy ołtarzu. Zaraz po tym ślubie był kolejny i okazało się, że poszło mi na tyle dobrze, że druga para poprosiła, żebym dla nich też śpiewał – uśmiecha się Stefan Ludwa, organista z Nowego Świętowa.

Nie tylko organy

Muzycy kościelni to nie tylko organiści, ale też prowadzący schole, zespoły i orkiestry. A gdzie ludzie – nie brak zabawnych sytuacji. – Raz, niedługo po wyborze Jana Pawła II na papieża, pojechałem z chórem parafialnym nad Morskie Oko. U celu zaśpiewaliśmy, a po chwili ze stojącej nieopodal grupy czarnoskórych turystów podszedł ich przedstawiciel, mówiąc, że są to członkowie sympozjum lekarskiego i proszą nas o zaśpiewanie hymnu papieskiego. Zdębiałem, ale wkrótce spełniliśmy życzenie, wykonując „Góralu, czy ci nie żal” – wspomina Jan Dolny.

Tradycją parafii w Ostrożnicy są koncerty noworoczne. Kilka lat temu zaproszono ks. Jerzego Kowolika z chórem Symphonia Rusticana. Niestety, choć zima była raczej bezśnieżna, tego dnia napadało tyle śniegu, że śpiewacy utknęli w zaspie i nie dotarli na występ. Sytuację uratował miejscowy chór, zaś śpiewacy z Naczęsławic dali popis parę tygodni później.

O mały włos na występ w Londynie z okazji Dnia Żołnierza Polskiego nie dotarłby głubczycki chór, który miał uświetnić Mszę św. w kościele św. Andrzeja Boboli. Niestety, bez przewodniczki zabłądzili. Gdy cudem trafili na miejsce i wbiegli na chór, rozległ się dzwonek na wejście. Prowadzony przez Tadeusza Eckerta zespół miał zresztą szczęście do pojawiania się w ostatniej chwili, bywało też, że kilkadziesiąt osób zakładało togi w biegu. Nie przeszkadzało im to zdobywać kolejne laury.

– Przed jednym z konkursów w Międzyzdrojach, mając jeszcze czas, zrobiliśmy próbę w pobliskim parku. Nagle telefon, że już na nas czekają na scenie. Biegiem ruszyliśmy na salę, zziajani, z bijącymi sercami zaśpiewaliśmy i... zdobyliśmy główną nagrodę – opowiada dyrygent.

Mały brzdąc, duże ryzyko

Alfred Bączkowicz, organista katedry opolskiej, pilnując kiedyś synka, usłyszał dzwony i przypomniał sobie o Mszy św. Nie było wyjścia, wziął dziecko z wózkiem na chór. Gdy mały zapłakał, muzyk zaczepił kabel o wózek i huśtał go, ciągle grając. Lata temu, grając w obcej parafii, traumę przeżyła jego żona Beata. Struchlała, widząc raczkującego malucha kręcącego się przy jej nogach. Ojciec dziecka się zagapił, a ono coraz śmielej bawiło się, naciskając pedały organów. Z przejęcia, nie chcąc go podeptać, drugi raz zaintonowała pierwszą zwrotkę pieśni. Podobnie Bernadeta Malik, organistka i nauczycielka DIMK, zagrała „Agnus Dei” na ofiarowanie, gdy jej synek, wzięty awaryjnie na Mszę, zażądał nagle wyjścia do łazienki.

O perypetiach organistów wiele powiedzieć mogą ich rodziny. Czasem też same wyłapują humorystyczne sytuacje. Elżbieta Drechsler, żona nieżyjącego już zakrzowskiego organisty, wspomina: – Mąż zawsze zapowiadał pieśni, mówiąc ich pierwsze słowa. Raz słyszę, siedząc na dole: „Komm zu mir du süße Liebe” (Chodź do mnie, słodka miłości). Po Mszy poszłam więc na chór i stwierdziłam: „Pięknie, że tak mnie nazywasz, wołając, ale nie musiałeś tak głośno przy wszystkich”. Długo nie mogliśmy zejść z chóru ze śmiechu.

Innym razem dawna organistka z kościoła św. Dominika w Nysie rozbawiła wiernych, bo pokładła teksty pieśni na ławkach, a potem rzekła: „Przyjdź Duchu Święty z kartki”.

Jednak żaden z organistów nie jest przygotowany na sytuację, która zdarzyła się w parafii Wszystkich Świętych w Raszowej. W starej kronice parafialnej czytamy: „Opowiadają ludzie, że za czasów ks. proboszcza Pawła Konrada miało miejsce następujące zdarzenie w kościele. Trzymano na plebanii dużo świń. Tak, że na sam opas latały po placu plebanii i nawet jedna się wkradła do kościoła. Nie wiedząc, zamknięto ją na noc. Przechodząc około kościoła, stróż usłyszał szum, alarmując proboszcza o widocznym włamaniu złodziei do kościoła. Proboszcz wzywając organistę z kluczami, każe mu otwierać kościół. Sam ze stróżem stał u boku. Organista mniemając, że tam złodziei złapie, otwiera drzwi i w tym nagle wybiega z kościoła nie złodziej lecz wieprz między nogi organisty porywając go ze sobą. Ze strachu pół przytomnego organisty starczyło tylko na te słowa: »Z Bogiem księżoszku bo już mnie diobli niosą«”.