Kwitną nam wiśnie

Barbara Gruszka-Zych

GN 19/2015 |

publikacja 07.05.2015 00:15

Jaka szkoda, że dni nasze, dni wiosenne, przepłynęły bezszelestnie jak ta woda – śpiewa Leszek Długosz. Wbrew temu w piosenkach i wierszach zatrzymuje tę wodę, żeby wiecznie odbijała nasze twarze.

Kwitną nam wiśnie Roman Koszowski /Foto Gość

Od lat niezmiennie mocnym i czystym głosem, czule, jak żaden inny śpiewający poezję mężczyzna, głosi pochwałę życia przed „próbą generalną”, jaką jest śmierć. Przed nim w Krakowie był jeszcze jeden słynny Długosz – Jan, kronikarz dziejów Polski. Leszek dziś też prowadzi poetycką kronikę tego, co w życiu najważniejsze. – Sztuka jest po to, żeby artysta dawał świadectwo swojego istnienia – mówi. – To próba pogodzenia się z tym, co niemożliwe, czyli z odchodzeniem. Nawet kiedy śpiewa o wiośnie, czuć w niej jesień. Ale to nie prowokuje do rozpaczy, tylko do spokojnej zadumy. To jego fenomen, że w prochu, w który wszystko się obraca, widzi drobinki złota. – A Pan Bóg? – zamyśla się.

– Mam ślepą wiarę, że jestem tu po coś. „Wyjechałem i mnie nie ma. I na Rynku i na Brackiej” – śpiewa. Ale póki co idziemy Bracką do jego starego krakowskiego mieszkania. Z tyłu domu podwórko z kolumnami, jak na Forum Romanum. Robimy sobie zdjęcie, a pan Leszek żartuje, że na chwilę przenieśliśmy się do Włoch. To jakby kawałek Rzymu, będącego cmentarzem tych, co go wznosili. On sam, mając 7 lat, uczył się literatury i języka francuskiego na cmentarzu w rodzinnym Zaklikowie na Lubelszczyźnie.

Brał tam lekcje od Anny Nagórskiej, poetki, która według niego powinna zostać świętą: – To było połączenie wysokiego francuskiego salonu z cmentarzem, rozkładem, obserwowaniem starości. Sam pan Leszek się nie zestarzał. Prawie bez zmęczenia wchodzi na swoje drugie piętro i wprowadza nas do królestwa, jakim jest jego pełen pamiątek po przyjaciołach, książek i płyt dom. – Co by Pan stąd chciał zabrać na drugą stronę? – pytam sprowokowana nastrojem naszego spotkania. – Tu są rzeczy, które podrzuciło mi życie. Pewnie nie umiałbym wybrać. Może tylko z czułością machnąłbym ręką – mówi.

Walizka z „Piwnicy”

– Śpiewa Pan: „Oni naprawdę tak umieją odejść nagle, tak nie wrócić”. A o rodzicach, nawet jeśli odeszli, trudno mówić w czasie przeszłym – zagaduję. – Moi rodzice to Dominika i Mieczysław – mówi. – Czuję, jak z wiekiem się do nich przybliżam. Wyjechałem z domu, kiedy miałem 18 lat. – Co by im Pan dzisiaj powiedział? – Na pewno nie „dziękuję”, bo to jasne. Objąłbym ich i przytulił, a potem poprowadziłbym po „krakowskim podwórku”. Ale oni przyzwyczajeni do małego Zaklikowa najlepiej czuli się u siebie.

Pochodzę z przeciętnej, normalnej, prowincjonalnej rodziny. Tak naprawdę jestem tworem niewiarygodnej edukacji pani Anny Nagórskiej. Ta maleńka wzrostem, a wielka duchem kobieta wyłowiła mnie z tłumu innych dzieci i dawała lekcje. Była jedną z pierwszych Polek kształcących się na Sorbonie. Miała kontakty z luminarzami – profesorami Tatarkiewiczem i Kotarbińskim, kard. Wyszyńskim. W młodości majętna, światowa panna, pod koniec życia została ascetką, „przeźroczysta” wyzbyła się wielu potrzeb.

Oddała majątek potrzebującym i chodziła w jednej sukience. Była najpiękniej wierząca – codziennie rano, czy była zawierucha, czy też nie, boso chodziła na Mszę św. Umarł jej ojciec, brat się utopił, potem zmarła matka, a ona zaczęła codziennie chodzić na cmentarz. Wytyczała aleje, kwatery, sadziła słoneczniki. Ludzie brali ją za dziwaczkę i przeganiali, a ona dbała o życie umarłych i kształcenie żywych. Uczyłem się grać na fortepianie, który jej ojciec kupił w Paryżu. Jako świadek tego niezwykłego życia chciałbym napisać o niej książkę. Pokazuje mi zbiorek wierszy Nagórskiej z fotografią ładnej kobiety na okładce. Na stole leży też jego wysprzedana do ostatniego egzemplarza opowieść o Piwnicy pod Baranami.

Był jej gwiazdą i – jak go nazywał Piotr Skrzynecki – pieśniarzem, od 1964r. – Wyjątkowo szczerze przyjaźniłem się z Piotrem Skrzyneckim, ale to było zakamuflowane przed światem. Miał dystans, lekkość, a jednocześnie chował się ze swoim bólem i powagą. Mieliśmy bliskie relacje na początku i pod koniec jego życia. Byłem ostatni, który go odwiedzał na jego życzenie. Dziwiłem się, jak człowiek tak świadomy i przenikliwy nie brał pod uwagę, że może naprawdę umrzeć. Żona pana Leszka – Barbara była przez 10 lat kierownikiem organizacyjnym Piwnicy. W pokoju, gdzie rozmawiamy, leży jakby spakowana do przeprowadzki walizka z papierzyskami stamtąd.

List Szymborskiej

– Przyjechałem do Krakowa w 1959 roku – wspomina. – Była tu plejada ludzi twórczych, którzy wnieśli coś trwałego do naszej kultury. Mam na myśli środowisko ówczesnej Piwnicy pod Baranami, Teatru Starego, Teatru Kantora, redakcji „Przekroju”, „Tygodnika Powszechnego”, Klubu pod Jaszczurami. Zwiedzałem to wszystko i nie wiedziałem, czym się zająć. Najpierw poszedł na polonistykę. Od prof. Kazimierza Wyki dostał za pracę roczną piątkę z plusem. Ale nie obronił magisterki, bo profesor wyjechał, a jemu przeszedł zapał. – Przyjechałem na studia w październiku, a w listopadzie już występowałem w teatrzyku zawiązanym z ówczesnym KIK-iem – opowiada.

– Ale władze nas rozpędziły po dwóch miesiącach. Kolejno przymierzał się do reżyserii, ale wybrał szkołę teatralną. Studiował trzy semestry m.in. z Pszoniakiem, Jasińskim, Łukaszewiczem. – Wziąłem urlop dziekański i już tam nie wróciłem, bo ogarnęła mnie trwoga, że zatracę samodzielność, będąc narzędziem mówiącym cudze teksty – tłumaczy. – Zacząłem układać piosenki i zamiast uczyć ich kogoś, śpiewałem je sam. Przez szkołę aktorską pozbyłem się kompleksów. Bo takie było na nią parcie, a ja zostałem przyjęty. Myślałem też, że zrobią tam ze mnie artystę, ale zrozumiałem, że to niemożliwe. Później, kiedy sam prowadziłem warsztaty poetyckie, mówiłem młodym, że nie ma takiej szkoły, która zrobi z nich artystów.

– Jak się zostaje artystą? – dopytuję. – Samemu się trzeba na to poważyć – odpowiada. – Mieć potrzebę ogłoszenia światu swojego przekonywającego programu. No i czegoś się trzeba nauczyć. Kiedy siadam przy pianinie, zawsze się trochę emocjonuję, chociaż robię to już tysięczny raz. W tej oto chwili, w tej duchowej dyspozycji, wobec nieznanych ludzi śpiewam i gram, jak najlepiej umiem. Niedawno wśród starych szpargałów, korespondencji od Sławomira Mrożka, znalazł list od Wisławy Szymborskiej, napisany w 1992 roku i jakimś cudem dotąd nie otwarty. „Wysłuchałam dzisiaj piosenki »Nie zapominajcie o tych, którzy już nie śpiewają« i poczułam potrzebę powiedzenia panu, jak bardzo mi się podobała. (…)

Dziękuję za radość, że jest jeszcze ktoś, kto takie piosenki pisze” – przeczytał słowa noblistki i pomyślał: – Co teraz zrobić? Nawet jej nie odpowiedziałem „dziękuję”. Za tę wdzięczność zza grobu może powinienem odpłacić modlitwą?

Łódka zamiast portu

– Boi się Pan śmierci? – pytam. – Szczerze? – odpowiada pytaniem. – Jak wszyscy nie wiem, jak to będzie. Momentami to oczywiste – ktoś zrobi pstryk i wyłączy światło. 20 lat temu przeszedłem rozległy zawał połączony z zapaleniem płuc. Ogarnęły mnie popłoch, trwoga i nadzieja, że są na to leki. A jeśli nie? Niewiarygodne, że udało mi się przeżyć. Chodziłem kilka dni z bólem ramienia, który brałem za reumatyzm. W klinice reumatologicznej, dla której robiłem koncert charytatywny, w piątek stwierdzono, że mój zapis EKG jest dobry.

W sobotę na pogotowiu usłyszałem: „Niech się pan uspokoi, ma pan zawał”. Jakbym go nie miał, na pewno bym go wtedy dostał. Po kilku miesiącach zrobili mu jedną z pierwszych w Krakowie koronarografii. – Jak Pan z tego wyszedł? – Opisałem to w wierszu „Piosenka szpitalniana”, którego nikt nie zauważył. Może ludzie nie chcą takich wierszy. „U brzegu ledwie łódka z wiosłem, wczoraj była portem” – czyta. – Coraz bardziej się uczę tej śmiertelności. – Sądząc po tych słowach, można by powiedzieć, że jest Pan realistą, a przecież poeci to idealiści – przerywam. – Skoro to napisałem, to jednak jestem idealistą – uśmiecha się. Jak prawdziwy idealista popiera czyste układy w polityce. W 2007r. zdecydował się kandydować do senatu z ramienia PiS-u. – Jakie ma Pan poglądy? – nie daję spokoju. – Popieram uczciwość i sprawiedliwość. Obserwuję, jak partie radzą sobie z kłamstwami, świństwami, złodziejstwami.

Przyznaje, że kilka razy zachował się ryzykownie politycznie. – Udzieliłem w 2007r. „Rzeczpospolitej” wywiadu, że nie popieram PO, ale PiS, no i oberwałem – zostałem wykasowany. Tak samo było z Piwnicą pod Baranami. Wyrzucili mnie, bo nie reprezentuję właściwych poglądów politycznych i głośno zaprotestowałem przeciw donosicielstwu. Dlatego czasem odczuwam „samotność długodystansowca”. Ale to mój wybór.

Jabłko na stole

W listopadzie tego roku będą świętować z żoną Barbarą 50-lecie małżeństwa. – Jak się nam uda dożyć – ironizują. – Przez gombrowiczowską niedojrzałość wciąż nam się wydawało, że bycie razem to stan tymczasowy. Nieustannie zmienialiśmy mieszkania, ja nigdy nie byłem zatrudniony na etacie – mówi pan Leszek. – Trudno się zorientować, kto się komu oświadczył. Od dziewczyny, która pracowała w barze Klubu pod Jaszczurami dostałem lampkę wina i serduszko z piernika. To serce zjadł mój kolega Michał Jagiełło.

Pokazuję na leżące na stole dorodne jabłko. – To Pan i żona dobrani jak dwie połówki – mówię. – A przecież uwodził Pan słuchaczy, śpiewając prowokacyjny tekst Bursy: „Bo u poety cztery żony, a z każdą dawno rozwiedziony”. – Śpiewałem to dla Bursy, nie jestem żadnym skandalistą, raczej „racjonalnym pantoflarzem” – tłumaczy. – Czy nudne jest mieć jedną, czy cztery żony? – pytam. – Gorzej cztery, bo robi się smutno, kiedy się okazuje, że np. wszystkie są nietrafione. – Na Pana koncerty przychodzą admiratorki z zachwyconymi oczami – ciągnę wątek.

– Świadomy i odpowiedzialny artysta wie, że uprawiając swój zawód, staje w sytuacji podejrzanej moralnie. Nieraz przecież widzę autentycznie wzruszone, oddane twarze słuchających i wiem, że mam nad nimi władzę. Nie mogę jej nadużywać. Nie chcę czegoś komuś naobiecywać, a potem go zranić. Staram się, grając tym wzajemnym oczarowaniem, trzymać granicę odpowiedzialności. Czasem czuję się zawstydzony, że zajmuję się sferą tak mało męską – delikatną materią, jaką jest śpiewanie wierszy. Ale wbrew pozorom w praktyce wymaga to siły wewnętrznej, trzymania się na wodzy. – Śpiewa Pan, że „głupstwem było tyle chcieć” – przypominam słowa jego piosenki.

– Nie jest dobrze mieć za duży apetyt na życie. Nie uda się wszystkiego spróbować. Miałem napisać ileś tomików, powieści, sztuk teatralnych. Życie człowieka usadza, nasza energia nie jest nieskończona. Ale do tego przekonania trzeba dojrzeć. A dojrzałość to pogodzenie się i odpuszczenie czegoś bez żalu. Wtedy łatwiej się cieszyć, jak kwitną nam wiśnie – odpowiada poeta. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.