Klasyk elektroniki

Szymon Babuchowski

publikacja 12.10.2015 06:00

Jean-Michel Jarre wraca z nową płytą. Zapowiada, że będzie to najambitniejszy projekt w jego karierze. Ale czy muzykowi uda się przebić artystycznym rozmachem swoje najwybitniejsze dzieła: „Oxygène”, „Équinoxe” czy „Zoolook”?

Jean-Michel Jarre podniósł muzykę elektroniczną do rangi prawdziwej sztuki DALLE APRF /EAST NEWS Jean-Michel Jarre podniósł muzykę elektroniczną do rangi prawdziwej sztuki

Dwupłytowy album „Electronica”, którego pierwsza część ukaże się już 16 października, ma być osobistą historią muzyki elektronicznej, opowiedzianą dźwiękami. Mało kto tak jak Jarre ma prawo do takiej opowieści, bo przecież to on jest prekursorem gatunku, jego żywą historią. Choć ostatnie krążki artysty nie miały już tej mocy oddziaływania co wcześniejsza twórczość, dzięki płytom takim jak „Oxygène” czy „Équinoxe” dla wielu młodszych muzyków pozostaje Jarre klasykiem, niedoścignionym wzorem.

Zapewne dlatego zaproszenie do współpracy nad nowym materiałem przyjęli artyści tacy jak Moby, Massive Attack czy francuski duet Air. Na krążku pojawią się także ci, którzy dzieje muzyki elektronicznej pisali równolegle z Jarre’em: Tangerine Dream czy Vince Clarke – współzałożyciel Depeche Mode i Erasure. „Zaprosiłem ludzi, których podziwiam za ich szczególny wkład w ten gatunek muzyczny, którzy są dla mnie inspiracją, ale także takich, których brzmienie jest rozpoznawalne” – opowiada o nowym projekcie francuski instrumentalista i kompozytor.

Symfonia komputera

Połączenie muzycznych i elektronicznych pasji Jeana-Michela Jarre’a nie dziwi zbytnio, jeśli zna się historię jego rodziny. Dziadek grał na oboju, a jednocześnie był inżynierem i wynalazcą – skonstruował m.in. pierwszy elektryczny gramofon i jeden z pierwszych stołów mikserskich dla francuskiego radia. Ojcem artysty był zaś Maurice Jarre – słynny twórca muzyki filmowej, autor ścieżki dźwiękowej do takich obrazów jak „Doktor Żywago” czy „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”.

Wychodząc z takiego domu, Jean-Michel miał wszelkie predyspozycje do tego, by zostać muzykiem, choć początkowo wiele wskazywało na to, że będzie inaczej. Jako dziecko, zniechęcony nauką gry na pianinie pobieraną od kiepskiej nauczycielki, napisał nawet na ścianie swojego pokoju „I hate piano” (nienawidzę pianina). Wystarczyła jednak zmiana pedagoga, by Jarre powrócił do muzykowania. Jako nastolatek grał w kilku zespołach – była to twórczość nieodbiegająca zbytnio od dominującego wówczas nurtu wyznaczanego przez Beatlesów czy The Kinks. Dopiero spotkanie z Pierre’em Schaefferem, francuskim twórcą muzyki konkretnej, odmieniło myślenie Jarre’a o muzyce.

Odtąd artysta zaczął interesować się nowymi instrumentami i wykorzystaniem komputerów w procesie komponowania. Jego debiutancki album „Deserted Palace”, wydany w 1972 r., pełen był brzmieniowych eksperymentów, podobnie jak młodsza o rok ścieżka dźwiękowa do filmu „Les Granges Brûlées”. Jednak prawdziwym przełomem okazała się trzecia płyta, zatytułowana „Oxygène” (1976). To właśnie tym albumem Jean-Michel Jarre podniósł muzykę elektroniczną do rangi prawdziwej sztuki. „Oxygène” to skomponowana z rozmachem suita, pełna przestrzennych brzmień i nawiązań do muzyki poważnej. Słychać w niej fascynację twórczością Jana Sebastiana Bacha, ale i „Bolero” Ravela, którego nuty zostały dyskretnie wplecione w piątą część utworu. No i jest na tym krążku pierwszy wielki przebój Jarre’a – „Oxygène part 4”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie muzycznych motywów.

Rekordzista

Znakomity był również następny album – „Équinoxe” (1978). To kompozycja o podobnym rozmachu jak „Oxygène”, ale bardziej nastrojowa, chwilami wręcz medytacyjna. I tak jak na poprzedniej płycie, znalazł się tu absolutny hit. Jest nim piąta część utworu, którą wielu Polaków kojarzy jako sygnał popularnego w latach 80. programu telewizyjnego „Kwant”. Jakkolwiek każda następna płyta Jeana-Michela Jarre’a była przemyślaną całością, to żadna z nich nie dorównywała już kompozycyjnym kunsztem tym właśnie dwóm krążkom.

Niektórzy dodają do nich jeszcze udany eksperyment, oparty na ludzkich głosach z całego świata, jakim był album „Zoolook” (1984). Oczywiście, znajdziemy muzyczne perły także na „Magnetic Fields” czy „Rendez- -Vous”, jednak poprzednimi dziełami Jarre ustawił sobie poprzeczkę tak wysoko, że nigdy już nie udało mu się jej przeskoczyć. Nie zmienia to faktu, że przynajmniej do początku lat 90. francuski kompozytor pozostawał w swoim gatunku mistrzem. Olbrzymią popularność przyniosła mu nie tylko sama twórczość muzyczna, ale też oprawa wizualna koncertów, które stały się spektakularnymi widowiskami typu światło–dźwięk.

W komunistycznych Chinach, występując jako pierwszy w historii artysta z Zachodu, Jarre zafascynował słuchaczy brzmieniem laserowej harfy, zaś w Houston scenerią jego iluminacji stały się olbrzymie drapacze chmur. Dzięki rosnącej liczbie widzów gromadzących się na kolejnych koncertach muzyk wielokrotnie ustanawiał nowe rekordy Guinnessa. Nie do pobicia okazał się wynik uzyskany podczas koncertu w Moskwie w 1997 r., kiedy to przybyło aż 3,5 mln widzów. Inny rekord Jarre’a to cena, jaką uzyskano za krążek „Music for Supermarkets” z 1983 r. Album został wytłoczony w jednym egzemplarzu, co miało być protestem przeciwko komercjalizacji muzyki. Kompozytor chciał tym gestem pokazać, że muzyka jest dziełem sztuki, a nie produktem. Dzieło, wystawione na aukcję w hotelu Drouot w Paryżu, osiągnęło zawrotną cenę 69 tys. franków francuskich. Środki te przekazano na rzecz UNESCO.

Próby ucieczki

Monumentalne widowiska Jarre’a często stawały się oprawą wielkich uroczystości. Nie inaczej było 5 października 1986 r., kiedy to muzyk zagrał w Lyonie koncert dla Jana Pawła II, przebywającego z wizytą we Francji. Głos papieża pojawił się podczas koncertu, a na budynkach wyświetlano m.in. postacie Lecha Wałęsy i Matki Teresy z Kalkuty. Jean-Michel Jarre kilkakrotnie występował też w Polsce. Najgłośniejszym u nas wydarzeniem z udziałem muzyka stało się widowisko „Przestrzeń Wolności 2005” w Stoczni Gdańskiej, zorganizowane z okazji 25. rocznicy powstania „Solidarności”.

Artysta, który nie wziął za ten koncert żadnego honorarium, wplótł między swoje utwory słynne „Mury”, napisane przez Jacka Kaczmarskiego do muzyki katalońskiego pieśniarza Lluísa Llacha. Niestety, wiele autorskich kompozycji Jarre przedstawił w „unowocześnionych” wersjach, które pozbawione były mocy oryginału. Trudno oprzeć się wrażeniu, że od lat 90. Jean-Michel Jarre bezskutecznie szuka na siebie pomysłu. Płyty „Chronologie” i „Oxygène 7–13” brzmią dobrze, ale powielają ograne chwyty kompozycyjne. Z kolei próby ucieczki od wizerunku twórcy monumentalnych suit nie były do końca udane.

Dotyczy to zarówno wprowadzenia partii wokalnych na płycie „Metamorphoses” (2000), jak i wycieczek w stronę muzyki techno z krążka „Téo & Téa” (2007). Znacznie ciekawsza okazała się za to próba połączenia muzyki elektronicznej z jazzem na albumie „Sessions 2000”. Tu faktycznie objawił się inny Jarre, do słuchania w intymnej atmosferze małego klubu. Co przyniesie nowa, tak szumnie zapowiadana płyta? Dostępne w sieci fragmenty wskazują na duży rozrzut stylistyczny: od dźwiękowych eksperymentów, przez Jarre’a w najbardziej „klasycznym” wydaniu, aż po proste, elektropopowe piosenki. W jaki sposób kompozytor zepnie taką różnorodność w spójną całość? Połowę odpowiedzi na to pytanie poznamy już 16 października. Na resztę trzeba będzie poczekać do wiosny. •

TAGI: