publikacja 26.11.2015 00:15
O specyficznej młodości, szponach hazardu i modlitwie, która zmienia wszystko, z Krzysztofem Antkowiakiem rozmawia Szymon Babuchowski
Joanna Wizmur
Krzysztof Antkowiak Rocznik 1973. Wokalista, kompozytor, autor tekstów, absolwent klasy fortepianu w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Karierę muzyczną rozpoczął jako dziecko. Ostatnio wraz z Marcinem Domuratem nagrał płytę Simplefields „Dirt on TV”.
Szymon Babuchowski: Przeciętnemu Kowalskiemu Krzysztof Antkowiak kojarzy się z „Zakazanym owocem”, ewentualnie z „Młodymi wilkami”. To dawne czasy. Gdzie byłeś przez te wszystkie lata?
Krzysztof Antkowiak: Tak naprawdę przez ten cały czas tworzyłem muzykę. Grałem koncerty z zespołem Drum Machina, występowałem w Niemczech, brałem udział w różnych projektach. Ale nie czułem, że chciałbym jakoś szerzej zaistnieć w świadomości medialnej.
Czyżby tak długo ciążyło na Tobie piętno wczesnego debiutu?
Na pewno musiałem sobie poradzić z popularnością w tak młodym wieku. Ale nie byłbym tym, kim jestem, gdyby nie tamten czas. Wyniosłem z niego wiele pozytywnych doświadczeń. Było też oczywiście trochę negatywnych.
Jakie były ciemne strony tamtej popularności?
Np. zazdrość nauczycieli. Albo chłopaków – o to, że ich dziewczyny mają mój plakat. Dla dojrzewającego nastolatka takie kontrasty – od uwielbienia do nienawiści – są dosyć mocnym impulsem.
W tamtym czasie uważałeś się za człowieka wierzącego?
Ja byłem osobą wierzącą. Zawsze dobrze się czułem w kościele, chodziłem na pierwsze piątki miesiąca, na religię – było mi tam dobrze. Nie rozumiałem wszystkiego, ale czułem, że jest tam miłość. Dopiero potem oddaliłem się – może nie tyle od Boga, co od Kościoła.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.