Tajemnica, której nie było

Edward Kabiesz

GN 50/2015 |

publikacja 10.12.2015 00:15

To, co działo się i dzieje wokół realizacji filmu „Smoleńsk”, można nazwać prawdziwą kampanią niechęci.

Zdjęcia do filmu kręcono  m.in. na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. W środku Antoni Krauze, reżyser „Smoleńska” Czesław Czapliński /FOTONOVA/east news Zdjęcia do filmu kręcono m.in. na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. W środku Antoni Krauze, reżyser „Smoleńska”

Film Antoniego Krauzego nie miał jeszcze premiery, wciąż trwają prace postprodukcyjne, a już doczekał się mnóstwa recenzji. Najczęściej negatywnych. Swoje zdanie na jego temat wyraziły już chyba wszystkie wpływowe osobistości filmowego światka, w tym aktorzy i reżyserzy, a także eksperci z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej rozpatrujący wnioski o dotację, z dyrektor Agnieszką Odorowicz na czele. Wydaje się, że celem tego medialnego szumu było zablokowanie produkcji filmu. Niewiele brakowało, by akcja skończyła się powodzeniem. Czy film będzie sukcesem, czy klęską artystyczną, przekonamy się po premierze. Wyrok wydadzą krytycy i widzowie. Od tych ostatnich zależy, czy film będzie finansową klapą, czy przyniesie zyski. Natomiast już teraz warto przyjrzeć się atmosferze, w jakiej przebiegała jego realizacja. Przypomina to czasy PRL-u, kiedy o tym, czy film pójdzie do produkcji, decydowali partyjni cenzorzy. Teraz okazuje się, że i dzisiaj takich nie brakuje, tyle że pochodzą z ochotniczego zaciągu. Ich zdaniem najlepiej byłoby, gdyby film na tak ważny temat w ogóle nie powstał.

Kłamliwe widowisko
Zdjęcia do filmu rozpoczęły się w 2013 roku. Bohaterką jest młoda dziennikarka, która widząc lawinę kłamstw, jaka od pierwszych chwil zasypuje wszystkie okoliczności tragicznej śmierci prezydenta i członków polskiej delegacji, postanawia szukać prawdy sama i za wszelką cenę. Musi w tym celu sięgnąć do wydarzeń poprzedzających tragedię, przeanalizować przebieg prezydentury Lecha Kaczyńskiego.

Postać filmowej dziennikarki, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy, przypomina bohaterkę głośnego filmu nakręconego jeszcze w czasach PRL-u. Chodzi o „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy. – Specjalnie nawiązuję do słynnego filmu Wajdy, który nadal bardzo cenię. To był obraz niezwykle ważny dla mojego pokolenia, bo odkłamywał naszą powojenną historię. Szukając osoby, przez którą zamierzałem pokazać prawdę o tragedii smoleńskiej, doszedłem do wniosku, że będzie to dziennikarka telewizyjna – wyjaśniał reżyser w rozmowie z GN. Krauze już wówczas był przekonany, że produkcja spotka się z przeszkodami. – Ci, którzy dziś rządzą Polską, nie są zainteresowani, aby powstał film o tragedii smoleńskiej. Zapewne nazwę „Smoleńsk” najchętniej wymazaliby z naszej pamięci. Nie mylił się. Najpierw rozpętała się afera wokół obsady filmu. Nagłośniono odmowę Mariana Opani, któremu Krauze zaproponował rolę Lecha Kaczyńskiego. Opania stworzył doskonałą kreację w jednym z pierwszych filmów reżysera – „Palcu Bożym”. Tym razem odmówił, twierdząc, że nie chce brać udziału w kłamstwie. Reżyser chyba słusznie podejrzewał, że upublicznienie rozmowy miało go przekonać, że nie znajdzie wśród aktorów chętnych do wystąpienia w filmie.

Później ruszyła lawina. – Oczywiście każdy uczciwy aktor, odrobinkę myślący, powinien odmówić – powiedział w „Kropce nad i” Daniel Olbrychski. – Ja zawsze miałem zasadę i utrzymuję tę zasadę, że nigdy nie wystąpię w widowisku kłamliwym historycznie… – odpowiedział Jerzy Stuhr w Radiu ZET na pytanie Moniki Olejnik, czy zagrałby w filmie Krauzego. Aktor miesiąc później zasiadał w komisji PISF-u rozpatrującej wniosek o dotację dla „Smoleńska”. Jak zwykle najwięcej do powiedzenia mieli ci, którym żadnej roli w filmie nie proponowano. Według Macieja Pawlickiego na sto kilkadziesiąt osób zaangażowanych w film, odmówiło kilkanaście. Ale jak powiedział w wywiadzie dla portalu wPolityce, były to odmowy „w bardziej cywilizowanej formie”. Ostatecznie w filmie zagrało wielu znanych aktorów.

To nie obsada, ale środki finansowe były największym problemem kosztownego jak na polskie warunki filmu, którego budżet miał wynieść początkowo 12 mln zł. Później okrojono go do 9,5 miliona. Film miał powstać bez dotacji Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Reżyser miał przekonanie, że „opiniujący wnioski eksperci nie poprą filmu”. Sfinansować go miała zbiórka publiczna i sponsorzy. Pierwsza zbiórka publiczna przyniosła 207 854,75 zł, a z drugiej uzyskano 50 385,46 zł. Były to środki niewystarczające, jednak w 2013 r. zrealizowano 5 dni zdjęciowych. Twórcy zwrócili się wówczas do PISF-u z wnioskiem o dotację w wysokości połowy budżetu produkcji. Obawy Antoniego Krauzego okazały się jednak prorocze. Komisja ekspertów PISF-u, w której zasiadali Sławomir Fabicki, Anna Kazejak, Grzegorz Łoszewski, Jerzy Skolimowski, Jerzy Stuhr i Sylwester Chęciński, wniosek odrzuciła. Poparł go jedynie Chęciński. Wydawało się, że to już koniec filmu. Jednak wbrew nadziei przeciwników powstania filmu okazało się, że zdjęcia do „Smoleńska” zostały ukończone w maju br. Producent, Maciej Pawlicki, w rozmowie z GN potwierdził, że premiera odbędzie się w marcu 2016 roku.

Tajemniczy inwestor
W mediach zawrzało. Wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i podobnie zorientowanych politycznie gazetach czy portalach na temat filmu ukazywały się teksty, do których z powodzeniem pasowałby pełen satysfakcji tytuł artykułu Bianki Mikołajewskiej: „Klapa Smoleńska. Nie ma chętnych na sfinansowanie filmu Krauzego o katastrofie smoleńskiej”, czy: „Finansowa katastrofa Smoleńska”, jak można było przeczytać w „Newsweeku”. Teraz ton wypowiedzi zmienił się. Z radosnego na pełen zawodu. I podejrzeń. – Premiera ma być w marcu przyszłego roku, bo znaleźli się tajemniczy inwestorzy, którzy dofinansowali produkcję – z wyraźnym smutkiem pisali autorzy informacji na portalu TVN24. Wiesław Kot, krytyk filmowy, z żalem donosił: – Moim zdaniem, to nie jest przypadek, że raptem wpłynęło, nie wiadomo skąd, 5 mln zł na film o Smoleńsku, który do tej pory był robiony bardzo nieśpiesznie metodą crowdfundingu. Być może ktoś zrozumiał, skąd wieje nowy wiatr.

Wypowiedzi te sugerowały, że środki na film wpłynęły po wyborach, a właściciele firm, które wyłożyły około 5 mln zł chcą sobie zaskarbić przychylność nowego układu politycznego. Jakim prawem, można było doczytać się w podtekście, „tajemniczy inwestorzy” ośmielili się wesprzeć produkcję „Smoleńska”. Jak gdyby osoby czy firmy prywatne nie mogły o tym swobodnie decydować. Maciej Pawlicki informacje o „tajemniczym inwestorze”, który nagle wsparł produkcję filmu, nazwał bzdurą i faktem prasowym. Wyjaśnił, że w film Antoniego Krauzego zainwestowało kilka firm. Natomiast w krytycznych momentach, kiedy ważyły się losy „Smoleńska”, i rzeczywiście zachodziła obawa, że z braku środków nie zostanie on ukończony, produkcję wsparł rzeczywiście pewien inwestor. I to nie po wyborach, ale znacznie wcześniej. Dementi, zamieszczone w „Gazecie Polskiej Codziennie”, nie zostało zauważone przez media.

Dotarliśmy do owego „tajemniczego inwestora”, który z tego, że włożył znaczne pieniądze w produkcję filmu Krauzego, nigdy tajemnicy nie robił. Jest nim Lucjan Siwczyk, właściciel firmy Transcolor. Siwczyka można nazwać człowiekiem sukcesu. – To było najpierw hobby, które później stało się moją pracą. Obecnie wykonujemy usługi dla telewizji i agencji koncertowych – mówi właściciel Transcoloru, jednej z największych dzisiaj w Polsce firm w branży oświetlenia scenicznego, w tym telewizyjnego, i multimediów. Obsługuje wielkie imprezy i stacje telewizyjne, w tym TVN, TVP i Polsat. Firma Siwczyka zapewniała oświetlenie m.in. dla programów „Mam talent”, „Taniec z gwiazdami” i „Róże Gali” czy imprez w rodzaju „Orange Warsaw Festiwal” i otwarcie Stadionu Narodowego. W Warszawie firma wybudowała własną halę, gdzie nagrywane są popularne produkcje dla polskich stacji telewizyjnych. Właściciel Transcoloru jest osobą głęboko wierzącą, ma wyraziste poglądy polityczne.

– Katastrofa smoleńska była naszą największą tragedią. Zabito nam prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie mogłem spokojnie patrzeć na to, co później nastąpiło. Na te wszystkie kłamstwa i kampanię nienawiści, zacieranie prawdy. Siwczyk wspiera prawą stronę sceny politycznej, a przede wszystkim prawicowe media, jak np. Telewizję Republika, której jest głównym inwestorem. W krytycznym dla „Smoleńska” momencie na jego realizację wyłożył bardzo duże środki. – Nie traktuję tego wyłącznie jako przedsięwzięcie biznesowe, to po prostu wsparcie – podkreśla. – W film Antoniego Krauzego zainwestowałem już dawno. Nie robiłem z tego tajemnicy. Przeczytałem gdzieś o trudnościach finansowych związanych z jego produkcją. Dotarłem do reżysera i zaproponowałem swoją pomoc. Traktuję to jako wsparcie, ale też jako biznes. Przecież jeżeli ludzie pójdą na film, a jego koszty się zwrócą, to zgodnie z umową odzyskam zainwestowane środki w pierwszej kolejności. To, co do tej pory działo się wokół realizacji „Smoleńska”, można nazwać prawdziwą kampanią niechęci, jeżeli nie nienawiści, sytuacją bezprecedensową w polskim kinie. „Smoleńsk” nie jest filmem dokumentalnym, ale inspirowaną faktami fabułą, której twórca ma prawo do własnej ich interpretacji. Film, co prawda, powstanie, ale bez dotacji z PISF-u, instytucji, której jednym ze statutowych celów jest wspieranie polskiego kina podejmującego ważne społecznie tematy. Tymczasem w całym procesie decyzyjnym związanym z przyznawaniem dotacji najważniejszy okazał się czynnik polityczny.

Swoistym paradoksem historii jest fakt, że największy udział w powstaniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej miała partia braci Kaczyńskich. Dzisiaj bez problemu dotacje otrzymują filmy w rodzaju „Pokłosia”, kuriozalne „Córki dancingu” i będąca totalną klapą „Hiszpanka”. Ta ostatnia otrzymała aż 6 mln zł dotacji. Dotacje otrzymują też byle jakie komedie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.