W odległej galaktyce

Edward Kabiesz

GN 01/2016 |

publikacja 30.12.2015 00:15

„Gwiezdne wojny. Przebudzenie mocy” J.J. Abramsa wracają do korzeni, czyli do pierwszego filmu cyklu, reżyserowanego osobiście przez George’a Lucasa.

W odległej galaktyce Lucas Film /Walt Disney Jeden z głównych bohaterów sagi Han Solo (Harrison Ford) i jego przyjaciel Chewbacca

Podobnie jak w „Gwiezdnych wojnach” z 1977 roku, grafika komputerowa jest tu tylko niezbędnym uzupełnieniem. A przecież to dzięki Lucasowi możemy teraz na ekranie oglądać sceny wcześniej w kinie niewyobrażalne. To dzięki niemu, jego pomysłom i zespołowi otaczających go współpracowników najbardziej wymyślne efekty specjalne z czasem stały się codziennością kina. Niestety, czasem okazują się nawet ważniejsze od scenariusza i samej akcji.

Powrót do przeszłości

Po sukcesie „Gwiezdnych wojen” Hollywood doszło do wniosku, że gwarancją powodzenia filmu są efekty specjalne, a producenci zlecali zajmującym się ich realizacją firmom, by wymyślali efekty pod scenariusz. Skutki były czasem katastrofalne, a z ekranu wiało nudą, bo jak długo można utrzymać uwagę widza, zmuszając go do oglądania na ekranie najbardziej nawet wymyślnych komputerowych fajerwerków.

Chociaż George Lucas dał wolną rękę Abramsowi, reżyserowi najnowszego epizodu sagi, czujemy w nim ducha twórcy galaktycznego imperium. Nie można oprzeć się wrażeniu, że jest to swoisty powrót do przeszłości, a ci wszyscy, którzy przed ponad 30 lat z zapartym tchem śledzili perypetie Hana Solo, Luke’a Skywalkera i księżniczki Lei, nie zawiodą się i teraz. Wielu z widzów z pewnością poszło na film z sentymentu, by spotkać się z bohaterami swojej młodości.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.