Śląska niepamięć

Andrzej Grajewski

GN 08/2016 |

publikacja 18.02.2016 00:15

O historii nie rozmawialiśmy. Ojciec nie opowiadał, ja nie pytałem. Jerzy Markowski, górnik, minister i senator z list SLD, opowiada o tym, dlaczego rozmowa o przeszłości tak często na Śląsku była tematem tabu.

Dr Jerzy Markowski w swoim biurze w Lipinach roman koszowski /foto gość Dr Jerzy Markowski w swoim biurze w Lipinach

Przez wiele lat pracował w górnictwie, także jako ratownik. Jako minister odpowiadał za restrukturyzację górnictwa. Udało mu się dokończyć budowę kopalni „Budryk”, jedynej oddanej do użytku w III Rzeczypospolitej. Dzisiaj jest poza polityką, prowadzi własną firmę, która ma siedzibę w Lipinach, nieopodal terenów, gdzie kiedyś była kopalnia „Matylda”. Jako ekspert pracuje m.in. w Indiach, gdzie górnictwo rozwija się błyskawicznie. Rozmawiamy o jego ojcu, którego niezwykła historia może być przyczynkiem do zagmatwanych dziejów Śląska w poprzednim stuleciu.

– Staję się starszy, a wtedy potrzeba odkrycia własnych korzeni jest coraz ważniejsza. Dlatego zacząłem wracać do przeszłości. Mam do siebie pretensje, że kiedy rodzice żyli, nie rozmawiałem z nimi o ich wyborach z przeszłości. Nie było czasu, aby wspominać okres przedwojenny, wojnę i czasy po 1945 roku. Ale oni także za bardzo nie chcieli o tym rozmawiać. Dlatego na wiele pytań nie znam odpowiedzi. Ojciec Jerzego Markowskiego nazywał się Eryk Steuer. Pochodził ze Śląska Opolskiego, z okolic Prudnika. Rodzina była zaangażowana w polską akcję plebiscytową i jak wiele innych po podziale Górnego Śląska w 1921 r. musiała opuścić teren, który przyznano Niemcom.

Steuerowie zamieszkali w Bielszowicach, (dzisiaj to dzielnica Rudy Śląskiej). W 1938 r. Eryk ukończył w Przemyślu szkołę podoficerską w 22. pułku artylerii lekkiej w randze bombardiera. Nie został jednak w wojsku. W marcu 1939 r. przyjęto go jako szeregowego do służby w Policji Województwa Śląskiego. Podobnie jak wszyscy jego koledzy został we wrześniu 1939 r. ewakuowany z terenów Śląska. Nie wiadomo, jak wyglądała jego droga na Wschód. Markowski zapamiętał jedynie, jak ojciec wspominał, że znalazł się w końcu we Lwowie, gdzie zastała ich agresja Związku Sowieckiego. Wiadomo, że policjanci brali udział w obronie miasta, które 22 września zostało poddane Armii Czerwonej. – Ojciec później wspominał – mówi Markowski – że zgromadzono ich na jednym z lwowskich stadionów, skąd już jako jeńcy Armii Czerwonej pojechali dalej na Wschód.

W przedsionku do śmierci

Najpierw trafili do obozu przejściowego, a w październiku znalazł się w pobliżu Ostaszkowa. Tam w zabudowaniach byłego prawosławnego klasztoru na wyspie Stołbnyj na jeziorze Seliger powstał największy z obozów dla polskich jeńców wojennych. Od listopada 1939 r. osadzono w nim 8397 jeńców. Gdy wiosną 1940 r. rozpoczęła się jego likwidacja, przebywało tam ok. 6570 osób. Znaczną część z uwięzionych stanowili funkcjonariusze Policji Państwowej i Policji Województwa Śląskiego, Żandarmerii Wojskowej, Straży Granicznej, Straży Więziennej i wymiaru sprawiedliwości II RP, a także żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza oraz Wywiadu i Kontrwywiadu. Większość z tych, którzy trafili do Ostaszkowa, do domów nie wróciła. Zostali zamordowani wiosną 1940 r. na mocy zbrodniczej decyzji sowieckiego kierownictwa z 4 marca 1940 r., podobnie jak jeńcy z obozów w Kozielsku i Starobielsku. Dlaczego Erykowi Stuerowi udało się przeżyć, pytam prof. Wojciecha Materskiego, najlepszego w Polsce znawcę problematyki zbrodni katyńskiej, współautora głównej edycji źródeł na ten temat.

– Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – przekonuje profesor. – Uratowanych w ten sposób było wielu, bo od 24 października do 23 listopada 1939 r. Sowieci z Niemcami dokonali wymiany jeńców według przynależności terytorialnej. Sowieci przekazali do III Rzeszy ponad 42 tys. jeńców, pochodzących z centralnych i zachodnich rejonów Polski. Wśród nich mógł być pan Steuer – wyjaśnia. Dlaczego jednak nie zwolniono pozostałych śląskich policjantów uwięzionych w Ostaszkowie? – Kryterium było polityczne – tłumaczy prof. Materski. – Sowieci bez względu na pochodzenie zatrzymali u siebie wszystkich oficerów i funkcjonariuszy policji, których uznali za część aparatu represji II Rzeczypospolitej. Skoro pan Steuer służył w policji od marca 1939 r., z pewnością nie osiągnął wyższego stopnia, a więc jako szeregowiec został zakwalifikowany do przekazania Niemcom – dodaje.

W Ostaszkowie przebywał prawdopodobnie tylko przez krótki czas, dlatego ocalał. Ci, których nie wymieniono, leżą dzisiaj w dołach śmierci w Miednoje pod Twerem. Zostali zamordowani przez majora NKWD Wasilija Błochina i jego komando w połowie kwietnia 1940 r., w gmachu NKWD w Kalininie (dzisiaj Twer). – Ojciec zmarł w 1990 roku. O tym, że siedział w Ostaszkowie, po raz pierwszy wspomniał w latach 80. ub. wieku. Wtedy oficjalnie zaczęło się mówić o Katyniu i miejscach zagłady polskich jeńców w Związku Sowieckim – wspomina Markowski. – Jak blisko był śmierci, uświadomiłem sobie, już kiedy umarł. Gdy w katedrze katowickiej zawisła tablica poświęcona śląskim policjantom, którzy trafili do Ostaszkowa i spoczywają obecnie w Miednoje. Ojciec mógł być wśród nich, pomyślałem wtedy – dodaje. Prawdopodobnie zimą 1939 r. Eryk Steuer przez Czechy wrócił do domu, gdzie został przez Niemców zatrzymany i wysłany do obozu jenieckiego.

Łambinowice razy dwa

Trafił do stalagu w Lamsdorfie (dzisiaj Łambinowice). Był to duży obóz dla jeńców wojennych zorganizowany na obszarze byłego poligonu, gdzie przetrzymywano jeńców już w czasie I wojny światowej. We wrześniu 1939 r. w Lamsdorfie powstał Stalag VIII B. Umieszczono tam wielu polskich jeńców, głównie wziętych do niewoli w bitwie nad Bzurą. Steuer nie przebywał tam długo, został wypuszczony w połowie 1940 roku. Powrócił do Bielszowic i podjął pracę w miejscowej kopalni. Pracował na dole jako wozak, czyli obsługiwał wózki z urobkiem. W styczniu 1945 r. na Górny Śląsk wkroczyła Armia Czerwona, wypierając Wehrmacht na zachód. Miesiąc później zaczęły się masowe deportacje Ślązaków do Związku Sowieckiego. Wywożono bardzo często górników, którzy później pracowali w kopalniach Donbasu albo w innych ośrodkach przemysłowych.

Ojca Markowskiego nie spotkał ten los. – W nieznanych dla mnie okolicznościach ojciec został zmobilizowany do polskiego wojska – opowiada. Była to sytuacja nietypowa. Adam Dziurok, naczelnik biura edukacji w katowickim IPN, mówi, że nie spotkał się z przypadkami, aby Ślązaków na początku 1945 r. mobilizowano do Ludowego Wojska Polskiego. Steuer trafił do jednostki wchodzącej w skład II Armii LWP. Służył w artylerii, a nawet awansował, gdyż na dyplomie pamiątkowym z okresu służby widnieje jego stopień – ogniomistrz. Wspominał, że brał udział w walkach pod Budziszynem, chciał tam później pojechać. A bitwa pod Budziszynem była jednym z najbardziej tragicznych epizodów z udziałem polskich żołnierzy podczas tej wojny. W ciągu kilku dni pod koniec kwietnia 1945 r. oddziały dowodzone wyjątkowo nieudolnie przez gen. Karola Świerczewskiego poniosły ogromne straty. Markowski nie wie, gdzie dokładnie walczył jego ojciec. Nie odniósł żadnych ran i wkrótce po wojnie wrócił do domu. Nie na długo.

Jeszcze w 1945 r. został aresztowany przez bezpiekę i trafił ponownie do Łambinowic, gdzie w lipcu utworzono tzw. obóz przesiedleńczy. – Ojciec nigdy nie mówił, w jakich okolicznościach tam trafił ani jak długo przebywał. W ogóle o tym nie wspominał. Z dokumentów wynika, że po kilku miesiącach zwolniono go, gdyż w 1946 r. znów pracował w kopalni „Bielszowice”. Profesor Edmund Nowak z Uniwersytetu Opolskiego, autor monografii poświęconych dziejom obozu w Łambinowicach, podkreśla, że trafiali tam często ludzie, którym nie stawiano żadnych zarzutów, nawet przedwojenni komuniści czy ludzie zaangażowani w polski ruch narodowy. Decyzje podejmowała bezpieka, choć przypadki osadzenia tam ludzi z Górnego Śląska były stosunkowo rzadkie. Dominowali autochtoni ze Śląska Opolskiego. O tym, że ojciec po wojnie znów trafił do Łambinowic, Markowski słyszał od jego siostry. Nie jest to więc informacja pewna. Pochodził jednak z Opolszczyzny, mógł więc być potraktowany jak tamci autochtoni.

Luka w biografii

W rodzinie Markowskiego nigdy nie rozmawiano o okolicznościach ponownego osadzenia ojca. – Być może ojciec obawiał się, jak ta opowieść zostanie przeze mnie przyjęta, czy nie zostanie wykorzystana przeciwko niemu i mnie. To był problem wielu śląskich rodzin. Ojcu się wydawało, że jak został sztygarem, to jest na tyle ważny, że nie musi zajmować się historią – mówi Jerzy Markowski. No właśnie, Markowski.

A przecież jego ojciec nazywał się Steuer. – Kiedy miałem 18 lat i zdawałem maturę, zmieniłem nazwisko – wyznaje Jerzy Markowski. – W technikum, które kończyłem w 1968 r., jeden z nauczycieli powiedział mi: Steuer, z takim nazwiskiem to ty matury nie zrobisz. Troszkę się tego wystraszyłem, ale maturę w 1968 r. zdałem jako Steuer. Kiedy jednak poszedłem do pracy w kopalni, używałem już panieńskiego nazwiska mojej matki Heleny. Były w tej decyzji także elementy osobiste. Matka w tym czasie ciężko chorowała i wkrótce umarła. Ojciec przyjął moją decyzję do wiadomości – wyjaśnia. Ludzi, którzy mają takie luki w biografiach swych rodziców, na Śląsku jest dużo. Być może nawet wyrosło całe pokolenie, które swą tożsamość zbudowało na niepamięci o losach przodków.

– Oni nie chcieli opowiadać o swoich przejściach z okresu wojny, gdyż wiedzieli, że nic dobrego z tego nie wyniknie – przekonuje Markowski. – Do historii mieli taki sam stosunek jak do języka, chcieli ją zachować tylko dla siebie. Rodzice ukończyli niemieckie szkoły i znali ten język doskonale. Jednak jak chcieli coś przede mną ukryć, to rozmawiali między sobą po niemiecku. W ten sposób postępowano w wielu śląskich domach. Wszyscy świetnie mówili po niemiecku, a jednocześnie w przestrzeni publicznej starali się to ukryć. Wynikały z tego różne problemy. Część dzieci w ogóle nie znała języka polskiego. Jak w latach 50. zacząłem chodzić w Zabrzu do szkoły podstawowej, musiałem koledze tłumaczyć, czego nauczycielka od niego chce. Trudno więc się dziwić, że ludzie z pokolenia moich rodziców nie chcieli opowiadać o historii, która nie pasowała do oficjalnej wersji. Bali się niezrozumienia, zarzutów, podejrzeń. To zresztą nie skończyło się wraz ze zmianą ustroju. Nawet kiedy w latach 90. funkcjonowałem w polityce w Warszawie, a było tego blisko 11 lat, stale czułem wokół siebie jakąś dwuznaczną atmosferę. Wyczuwałem wątpliwość, czy my, autochtoni, Ślązacy, jesteśmy lojalni wobec państwa polskiego – mówi.

– Pan po raz pierwszy publicznie mówi o rodzinnej historii – pytam. – Tak. – Dlaczego? – Bo nikt wcześniej mnie o to nie pytał.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.